Wielka Fatra – Grań
“Biegnijmy czoła szczytów obrzucać cieniów siatką.
A gdy spotkamy słońca promień lub blask zbłąkany,
Tropmy go przez gór grzbiety, lasy i śpiące łany;”“Melodie zmierzchów”, Leopold Staff
Lubię słuchać szumu traw na odsłoniętych grzbietach gór. Lubię patrzeć jak falują równo raz w jedną raz w drugą stronę. Lubię jak wiatr co porusza te trawy, chłodzi mnie lekko, ale tak żeby nie zrobiło się za zimno. Do tego soczysta zieleń – blisko i daleko.
Można takich wrażeń zaznać w każdej chwili. Wystarczy wyjśc na jedną z górek Wielkiej Fatry. Można też doświadczyć tego tak, żeby pamiętać do końca życia. Na przykład przedzierając się wcześniej przez 40km “słowackiego buszu”. Czuje się wtedy, że ten widok jest tylko dla nielicznych, bo trzeba było 10 godzin potu i walki aby tu dotrzeć. I mimo, iż można to było zrobić szybciej, zrobienie tego najdłuższą drogą daje całkiem inną dawkę emocji. Mimo, iż niedotleniony mózg nie zarejestruje tego wszystkiego co po lekkim spacerze, to obrazy i przeżycia, które zostaną zarejestrowane, będą pojawiać się bardzo wyraźnie we wspomnieniach. I za każdym razem, gdy przywołamy ten obraz, zakręci się pewnie łza w oku.
Grań Wielkiej Fatry postanowiłem prze-maszero-biegnąć tuż po przebiegnięciu Małej Fatry. Realizację odłożyłem o rok. Oczywiście naturalną opcją było wybranie głównego czerwonego szlaku z Ľubochňa do Donovaly. Wg mapy ok. 57km. Cel postawiłem sobie ambitny, ale nie wygórowany – 11 godzin spokojnego marszobiegu. W końcu to tylko ścieżki leśne i połoniny. Nie wiedziałem jeszcze, że tak bardzo można się pomylić w wyobrażeniach i szacunkach. Nie wiedziałem, że będzie to najtrudniejszy szlak jaki do tej pory pokonałem.
Do miejscowości Ľubochňa dojechałem rowerem, bo z Donovaly to prawie cały czas jazda w doł. 42 kilometry jazdy minęły więc zaskakująco szybko i przyjemnie. No prawie. Na 30 kilometrze wiatr wiał prosto w oczy i zaczęły tak mocno piec, że musiałem się zatrzymać, mimo iż miałem okulary. Może jakaś wywrotka, która mnie minęła, postanowiła mnie uraczyć swoim sypkim towarem, który przewoziła. Na szczęście nie straciłem wizji i mogłem kontynuować jazdę. Niedługo potem, byłem na miejscu.
Plan był prosty. Biwak do 4:00 rano i start. Miałem ze sobą płachtę biwakową i lekki śpiwór. Jak pisze Ray Mears – specjalista od bushcraftu – musisz mieć coś pod czym będziesz mógł spać, coś na czym będziesz mógł spać i coś w czym będziesz mógł spać. Był tylko pewien problem. Z jednej i z drugiej strony strome zbocza. Bez szans na rozłożenie sie w lesie na płaskim terenie. Mimo to próbowałem coś znaleźć i wdrapałem się na jedno leśne zbocze co kosztowało mnie szramę na kolanie i prawie zakończenie przygody przed startem. W końcu, gdy zaczęło się już ściemniać postanowiłem, że wykorzystam…park. Wprawdzie kręciło się sporo osób, ale znalazłem osłonięty zakątek i rozbiłem płachtę na kijkach, co okazało się wcale nie takie proste, a przecież miałem przećwiczone rozbijanie na jednym kiju. Ale ja postanowiłem zrobić to na dwóch. Nie “pochwalę” sie moim pięknym obozem, ale ważne, że zasady Ray’a wprowadziłem w życie.
Noc była bardzo ciepła. Czerwcowa. Właśnie zaczęło się lato. Prognoza na kolejny dzień – słonecznie z temperaturami do 30 stopni. Coś tam się przespałem, ale ledwo człowiek zasnął, a juz trzeba wstawać. 3:00 rano, więc jeszcze ciemno. To jeszcze 5 minutek, nie ma co w ciemności błądzić. Spakuje się w 15 minut. Spakowałem się w godzinę. I jak zwykle w głowie jedna myśl – mogłeś wstać wcześniej. Wszystko spakowane, ale jeszcze trzeba gdzieś zostawić namiot, kask i inne niepotrzebne rzeczy na trasie. No właśnie, gdzie zostawić dość wartościowe rzeczy mając pewność, że na drugi dzień będą w tym samym miejscu? Trzeba wyszukać w lesie trochę odludne miejsce, włożyć zawartość do worka na śmieci, wykopać mały dołek, przysypać liśćmi i przykryć gałęziami. Na tyle grubymi, żeby żadne zwierze też nie zapragnęło mieć wygodnej maty Thermarest.
Z opóźnieniem, ruszam na szlak prosto z mostu w Ľubochňa. Mimo, iż jestem na głównym czerwonym szlaku Wielkiej Fatry, nie zobaczę ani jednej osoby przez kolejne 8 godzin. Tylko dziki, jelenie, zające i oczywiście całe mnóstwo ptaków. Choć te ostatnie to raczej słyszę.
Od kilku dni nie padało, więc jest generalnie sucho, ale początek wita mnie szeroką drogą po której płynie sobie strumień. Co tam, buty i tak zaraz będą mokre od rosy albo potu. Po 2 km skręcam w ścieżkę leśną, która najpierw ładna i wyraźna, przemienia sie w stertę liśći i trzeba wypatrywać znaków dalszej drogi. Zaczyna robić się stromo, a stęrczące w oddali pojedyńcze skały masywu Kopy, wydają się patrzeć na mnie z politowaniem, jak mozolnie przedzieram się do góry, zapadając się raz po raz w w dziury między kamieniami przykryte grubą warstwą liści. Odnajduję wyżej ścieżkę i docieram to kawałka otwartej przestrzeni wiatrołomów, skąd zaczynają się wyłaniać widoki górskie.
Szybka przerwa i ruszam ochoczo dalej, choć teren zaczyna się robić nieciekawy. Dużo połamanych drzew, zarośnięty szlak i ginąca w chaszczach ścieżka, której co chwilę trzeba wypatrywać. Chwilami pojawia się wyraźnie, podążam nią, żeby za chwilę urwać się i skończyć stertą powalonych drzew i stromym zboczym. Wiem, gdzie jest dalej, ale żeby tam dotrzeć muszę przedostać się przez labirynt składający się z głazów, pni, gałęzi i mnóstwa kłód po nogami.
Zwykle pod górkę nie biegnę za dużo, raczej idę szybko. Ale tutaj…czuję się jak na Runmageddonie. Jak na torze przeszkód poligonu wojskowego. Bieganie? Nie! Staram się tylko nie nadziać na wystające zewsząd ułamane końcówki gałęzi. Lepiej, żeby takowa nie znalazła sie w udzie, albo brzuchu. Przechodzę w końcu to rumowisko leśne, co kosztuje mnie niemało sił. W końcu ćwiczeń siłowych nie planowałem. Ale mam to już za sobą, więc teraz już będzie lepiej. Jest fajna ścieżka leśna. Ścieżka już teraz nie ginie, ale okazuję się, że to była tylko rozgrzewka jeśli chodzi o tor przeszkód. Jak się potem okaże, przeszkody ciagną się etapami, aż do 30 kilometra (!).
Tymczasem, dochodzę do wierzchołka Kopy i widze odnogę szlaku, którą w pierwszej chwili ignoruję, ale po chwili postanawiam, że zrobię dodatkowe kilkaset metrów. Może coś tam jest ciekawego. Dochodzę do dużego krzyża i staję na stromym wierzchołku, z którego widok zapiera dech w piersiach. Słońce mimo, że jeszcze nisko nad horyzontem, to operuje juz dość mocno światłem i zalewa pobliskie doliny cieniami, które tworzą niesmowity klimat. Zalegająca w dolinach mgła to dla każdego turysty coś wyjątkowego. Coś, czego Ci w dole nie mogą zobaczyć. Szczyty i pagórki wydają się wyrastać znikąd. Nie chce się stąd ruszyć. Chciałby się zostać i obserwować jak mgły powoli suną dolinami, aby w końcu zniknąć pod wpływem ogrzewających je promieni słońca.
Ruszam dalej, tym razem fajnym graniowym, ale leśnym terenem i ścieżką wijącą się raz w lewo raz w prawo, raz lekko w dół, raz lekko do góry. I w końcu w dół, można troche pobiegać. Wybiegam na łąkę, całą jeszcze w rosie. No i tak jak przewidziałem wcześniej. W butach chlupie. Rozglądam sie za znakiem “Voda”, bo wody nie mam ze sobą dużo, i muszę uzupełniać na trasie, a w taki upalny dzień będe jej potrzebował kilka litrów. Nie tylko do picia, ale też chłodzenia ciała. Mam jej jeszcze dużo o tej porze więc postanawiam, że najbliższe źródło ominę.
Wybiegam na kolejne polany i tu pojawia się radość biegania. Bieganie po zacienionych łąkach o poranku, wśród lasów lubię najbardziej. Rosa na trawach skrzy się w promieniach przebijającego się przez drzewa słońca, powietrze jest czyste i lekkie, grunt pod stopą miękki, ale nie zapadający się. Właściwie nie wiadomo czy biec, czy się zatrzymać i podziwiać. Ale jednak chyba biec, bo co rusz to widoki ładniejsze.
O 7:44 mijam Vyŝné Rudno (1056m). Wg mapy powinna być gdzieś tu woda. I jest. Mały, ledwo cieknący strumyczek. Czekam cierpliwie 5 minut, aż napełnią się wszystkie gumowe flaszki wodą i ruszam dalej. A parę metrów dalej…znowu woda, tym razem to właściwe źródło chyba, bo woda leje się tu bogatym strumieniem przez wymyślną konstrukcję rurek i korytek (!). To wymieniam wodę, bo czystsza i chłodniejsza.
Polany ciagną się do 15km do Sedlo Príslop. Trudno się rozstać z takimi widokami, więc robię chwilę przerwy, żeby napatrzeć sie jeszcze trochę. Jakaś para zwija namiot koło jednej z polan. Baton, picie i ruszam w las. Teren dosyć przyjemny, choć mocno pagórkowaty. Mijam Chládkové (1240m), i moim oczom ukazuję się pierwszy wyższy szczyt grani – Kľak.
Dalej w las, najpierw niewinnie, potem chaszcze, potem…powalone drzewa. Większe, mniejsze, bez możliwości ominięcia. Czasem trzeba się wczołgać pod spodem, czasem trzeba udawać małpę i zwinnie skakać po gałęziach.
W końcu Kľak (1394m). Widok naprawdę, niczego sobie. Końca Fatry nie widać. Wszędzie góry i lasy. W oddali widać grań Rakytova (choć myślałem, że to już hale Ostredoka – tych jeszcze długo nie zobaczę).
Znikam znowu w lesie. Już wydaje się, że można biec, a tu przeszkoda, i znowu i znowu…Powoli ogarania znużenie ciagłą zmianą rytmu, a każde ominięcie powalonego drzewa to cenne kilokalorie mniej. O 10:36 docieram na Jarabinę (1314m). Tu muszę zbiec kilometr w doł w poszukiwaniu źrodła wody. Następne dopiero 11 km dalej. Źrodełko naprawdę skromne, a muchy chcą mnie zjeść. Jest ich tyle, że muszę uciekać szybko napełniwszy wszystko do czego można było nalać wody, w tym bepośrednio do mojego żołądka, pod czapkę i do…wszędzie. Jest już bardzo ciepło. Zwłaszcza na otwartej przestrzeni słońce przypieka ostro. Mimo wysokości jest 25C.
Zbiegam z Jarubiny fajną ścieżką i nagle ścieżka się kończy. Szukam w lewo – jest droga, ale ona zaprowadziła by mnie całkiem gdzie indziej. Szukam w prawo – jest ścieżka, ale zaraz się kończy. Sprawdzam mapę, pokazuje prosto. A przede mną ściana młodego lasu. Niemożliwe, że prosto. No, ale próbuję. Może zaraz ścieżka się pokaże. Niestety. Nie pokazuje się. Przedzieram się przez zgajnik, powalone drzewa. Sterty drzew. Nawiguję telefonem. Pokazuje, że jestem tuż obok szlaku. Hmm. Jakiego szlaku. Jest. Znaczek na drzewie w oddali. Ale ścieżki brak. Ten szlak dawno nie widział turysty, albo błądzą tak jak ja. W końcu wydostaję się z tej pułapki i jest już ścieżka. Postanawiam odpocząc i coś zjeść, oganiając się gałązką od setek much, które chcą zjeść mnie. A może tylko się przywitać? Chyba jednak zjeść. Zmieniam wkładki w butach i skarpetki. Stopy niestety już białe od wilgoci.
O godzinie 12:01 docieram na Maly Lysec (1297m). Znowu coś widać. Las postanowił otworzyć się dla mnie małą polaną. Grzeje. Dalszy teren przypomina trochę bieszczadzkie lasy ciagnące się pomiędzy Komańczą a Cisną. Takie leśne granie.
Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie kolejne powalone drzewa. Jak już się wydaje, że to koniec, to pojawia się kolejne. Łapie mnie kryzys. Muszę siadać co jakiś czas. Męczy mnie nawet małe wzniesienie. Spotykam dwóch rowerzystów. Zdecydowanie odradzam im dalszą kontynuację, pokazując szramy na nogach. Jak oni w ogóle tu dotarli? Tu sie nie da jechać. Mimo, to jest to dla mnie znak, że dalsza część szlaku będzie już bardziej “przejezdna”. Mijam kolejnych trzech turystów. To znaczy, że jestem już niedaleko schroniska.
O 13:08 docieram na Javorina (1328m) i w końcu kończy się las. Nię będzie już więcej przedzierania się przez gałęzie i krzaki. Dżungla słowacka za mną. Ale jestem wykończony. Jestem dopiero na 33km, a przede mną jeszcze prawie drugie tyle. Wlokę się niemiłosiernie wolno pięknymi halami usianymi kolorowym kwieciem. Śłońce grzeje za to bezlitośnie. Polewam się wodą, piję. Ale już mam dość gumowego posmaku wody. To jest niestety minus elastycznych pojemników na wodę. W oddali widzę już schronisko i górujący nad nim szczyt Borišov (1510m). Jest stromy, ale moja droga wiedzie na szczęście w odwrotnym kierunku. Do Chaty pod Borišovom docieram o 13:45.
O tej porze powinienem juz zbliżać się do 50km. Kupuję piwo i idę do cienia w trawę. Leżę tak chyba z 20 minut. Zastanawiam się czy nie zostać tu na noc. Nie mam sił, żeby wstać, a co dopiero biec kolejne 25km. Próbuję się pozbierać. Wracam do chaty i kupuję zupę, kawę i piwo, ale oprócz piwa nie mam siły, ani ochoty tego przełknąć. Chce mi się spać. Kładę się na ławce w chacie. Jest mało ludzi w środku. Odpoczywam. W końcu przychodzi jakaś namiastka apetytu. Męczę się nad zupą pół godziny. Nie mam siły nawet dopić piwa, ani kawy, ale czuję sie jakby trochę lepiej.
Uzupełniam wodę i sprawdzam czy się nie przewrócę jak wyjdę na zewnątrz. Trochę kręci mi się w głowie, ale jakoś zbieram się do kupy. Jest lepiej. Do nocy mam jeszcze dużo czasu. Słońce zajdzie przed 21:00, ale potem jeszcze pół godziny będzie jasno. Wiem, że jak wyruszę, nię będzie już odwrotu. Po drodze nie ma żadnych schronisk. Najbliższa miejscowość – Donovaly – za 25km. Zejście innym szlakiem do innej miejscowości niewiele krótsze. Postanawiam, że spróbuję. Wyruszam o 15:10.
Słońce skryło się za cienką warstwą chmur. Taką, która nie zasłania słońca i nie daje cienia, ale powoduje, że nie czuć prażenia na twarzy i karku. Przede mną podejście na Ploská (1532m). Idę dość sprawnie, ale mam tempo przeciętnego turysty. Zwykle poruszam się dwa razy szybciej. Ale czuję się na tyle dobrze, że dostrzegam piękno hal Wielkiej Fatry. Te falujące trawy są hipotyzujące. Jakby szeptały do Ciebie, żebyś się położył i nie męczył się juz dalej.
Na szczyt docieram po 30 minutach i stąd widzę jaki kawał drogi jeszcze przede mną. W oddali majaczą budynki na Kriżnej.
Udaje mi się stąd nawet zbiec na przełęcz. Wolno, ale jednak. Niestety, nawet taki bieg męczy mnie już potwornie. A przecież to dopiero 38km. Biegałem dłuższe dystanse i nigdy tak szybko nie miałem takiego kryzysu. O 16:11 jestem przy Koniarky (1377m). Tu zasuwa mi się o dziwo całkiem dobrze. Chwilę później docieram do podejścia. Jest znak Voda. Zastanawiam się czy iść, bo niedawno uzupełniłem wodę w chacie, ale wiem, że do końca nie będzie już żadnego źródła, ani strumyka. Po 10 miutach docieram nad potok, nad którym kilku turystów zrobiło sobie chyba dłuższy odpoczynek. Napełniam co się da świeżą wodą, w tym siebie i wracam na szlak.
Zaczyna sie teren na który czekałem. Ścieżka wijąca się pośród traw i kwiatów, czasem trafi się jakiś kamień. Lekko i przyjemnie. Dostaję wiatru w żagle i znowu pędzę 2 razy szybciej niż mijani turyści. Ostredok mijam o 17:02 w zawrotnym tempie, zatrzymując się tylko na zdjęcia.
W oddali na horyzoncie Krížna, która z każdą minutą wydaje zbliżać się do mnie, a nie ja do niej. O 17:30 jestem na Krížna (1574m). To ostatni szczyt tej pięknej grani. Stąd widzę już wyraźnie Zvolen, który góruje nad Donovaly, z którego zeszłej zimy zjeżdżałem na nartach. Niby tak blisko, a tak daleko. Szacuję, że 10km, ale jak się potem okaże – 13km. Odpoczywam tu chwilę, ale nie za długo bo robi mi się zimno. Dacie wiarę? Na dole wszyscy szukają kawałka cienia i wody, a mnie jest zimno. Może to przez ten lekki, ale chłodny wiatr. A może po prostu czuję objawy przegrzania i zmęczenia.
Ruszam w dół. Zbiegam, ale potwornie mnie to męczy. Brakuje lekkości. Każdy krok jest cięzki jakbym miał nogi z ołowiu, a plecak ze stali. Oddech płytki, ruchy słabo skoordynowane. Jest to mój najszybszy odcinek od dłuższego czasu, ale cieszę się jak już jestem na dole. Znowu piękna łąka idealna do biegania. Ale nie dziś. W końcu o 18:00 docieram znowu do lasu. Znowu nie cieszę się. Po lesie spodziewam się najgorszego. Wypatruję tylko przewróconego drzewa. Ale nie ma. Przynajmniej na razie. Potem się pojawią, ale takie, które można łatwo przeskoczyć.
Kolejne kilometry to walka z terenem. Raz góra, raz dół. Raz małe podejście, raz wydające się niekończyć. Muszę często odpoczywać, bo łapię zadyszkę poruszając się tempem żółwia. Nie mam ochoty nic jeść, a do tego wody zostało mi już bardzo niewiele. Muszę oszczędzać. Każdy kilometr wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Myślałem, że niewiele będę z tego odcinka pamiętał. Ale pamiętam. Poruszam się siłą woli, bo inne mnie już opuściły.
1 godz 30 minut walki później jestem na Sedlo Velky Sturec (1003m) i ku mojemu zdziwieniu odczytuję na znaku Donovaly – 2:10. Jestem już naprawdę blisko. Z jednej strony tylko 2 godziny, z drugiej aż 2 godziny. Normalnie, byłbym tam po godzinie, ale nie dziś. Nie w tym momencie. Dziś będę się cieszył jak tam w ogólę dotrę. Przede mną jeszcze 300 metrów podejścia na Zvolen. Nie mogę sobie wyobrazić jak to zrobię. Ale wiem, że musi się udać. Po prostu będę stawiał stopę przed stopą.
Macham turystom, którzy rozbili namioty i szykują się do snu. Ja też już bym tak chciał. Dalej w las. Po kolejnych 30 minutach las rzednie i wychodzę na łąki. Piękne, zielone łąki skąpane w promieniach zachodzącego słońca.
Dodaje mi to trochę sił. Myślę sobie – właśnie zaczynasz podejście na ostatnią górkę. A na górce, okazuje się, że jeszcze “hektar” drogi.
Donovaly widać już w dole, ale tak samo jak od strony Tatr Niznych, nie ma drogi na skróty. Trzeba czerwonym szlakiem zrobić rundkę przez grań. O 20:43 jestem w końcu na grani Zvolenia. Słońce już właściwie zaszło. Zostało mi jakieś pół godziny do zmroku. Mam czołówkę, ale nie lubię chodzić ani biegać w nocy. Gdy księżyć świeci już mocniej niż resztki zachodzącego słońca docieram na ostatni szczyt.
Teraz zostało już tylko zbiec na dół, a to dobre 2 kilometry. Najlepsze jest, że docieram w końcu do wody. Akurat w momencie, kiedy wyssałem już resztki wody z gumowych butelek. Mam juz dość tego gumowego posmaku. A tak. Już o tym pisałem. Woda prosto ze strumyka smakuje lepiej. Ale jej też już chyba mam dość. Jak dotrę na dół będę musiał jeszcze rozbić namiot, ale jak się położę będzie to chyba najlepszy punkt tego dnia. Ostatni kawałek lasu, ostatni kawałek szosy i w końcu cywilizacja, a z nią koniec tego szalonego dnia. Jest już 21:30 i robi się ciemno. Światła lamp roświetlają tą miłą osadę pośród pasm górskich Słowacji, a ja wciskam na zegarku przycisk Stop. Łza ciśnie się do oka. Znowu się udało!
2 thoughts on “Wielka Fatra – Grań”
Ale to się lekko przyjemnie czyta?
Uwielbiam takie klimaty, spokój, cisza i brak ludzi dookoła 🙂