Biała triada
[...]
Po łokcie w trudzie moje urobiłem ręce,
zakasawszy rękawy, jak zdun przy warsztacie
lub kowal w twardej kuźni, co w ognia poświacie
widzi w marzeniu słodkie swe lata dziecięce.
[...]
Po trudzie, Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Coś w tym jest, że jak się zobaczy Białą Górę z tak bliska to oczami wyobraźni można się na niej zobaczyć. Odwieczny dylemat, lepiej oglądać najwyższy szczyt, czy oglądać całą resztę z najwyższego szczytu.
Znowu zeszła lawina wielkim kuluarem. Tym razem huk był potężny i zrobił się głęboki lej. Jeden z kamieni leciał jak pocisk artyleryjski. Mógłby zamienić człowieka w krwawą plamę. A taka była fajna ścieżka w śniegu. Teraz jest dziura chyba na dwa metry. Wyszedłem z namiotu, żeby przyjrzeć się dokładniej. Jacyś ludzie podchodzą. Co oni tam robią późnym popołudniem? Może idą do schroniska Gouter na noc? Ryzykanci. Uff. Ale gorąco od tego śniegu.
W 2017 przyjechałem do Chamonix, żeby zobaczyć UTMB (Ultra Trail Mont Blanc), czyli klasyka biegania ultra. 170km to dla mnie jednak za dużo. Na szczęście organizatorzy mają też letniego “młodszego brata” – Maraton Du Mont Blanc. Taki dystans jest dla mnie do zaakceptowania. Nie trzeba biegać po nocy, można skonczyć tego samego dnia którego się zaczęło i do tego jest z serii Golden Trail World Series. Na GTWS można spotkać najlepszych biegaczy górskich z całego świata. Zgłoszenie – losowanie – szczęście. Jestem na liście – można się przygotowywać. 30 czerwca 2019 pobiegam w jednym z nasłynniejszych górskich maratonów.
Ale za nim dojdzie do tego startu jest jeszcze coś do zrobienia wcześniej. Na rozgrzewkę wejście na najwyższą górę w Europie (albo Alpach jak kto woli).
Pogoda dopisuje. Jest upalnie w dolinie w Chamonix. Jeszcze w dniu przyjazu nie mogę się powstrzymać, żeby nie pobiegać. Robię krótką wycieczkę na Planpraz (1999m). Tutaj w piątek, dwa dni przed maratonem pobiegnę Vertical KM. To dopełnienie mojej triady.
Krótka wycieczka zamienia się w prawie 3 godziny biegania, bo zachciało mi się zbiegać nieznanym szlakiem, który nagle się skończył.
Camping de la Mer de Glace zaoferował mi całkiem duże miejsce na namiot, ale za dużo słońca po południu. Pod namiotem jest jak w foliaku na pomidory. Niestety nie da się go otworzyć na wylot. Na szczęście gdy słońce kryje się za górami, w dolinie zaczyna się robić chłodniej, a nad ranem trzeba nawet przykryć się śpiworem.
W pierwszy dzień postanawiam zrobić sobie aklimatyzację. Zaplanowałem wejść do schroniska Tete Rousse na wysokość 3167m. Żeby nie było za łatwo, idę na nogach z samego dołu, nie korzystając z kolejki w Le Houches. Właściwie to pomyślałem, że przejdę na nogach do samego schroniska, czyli pow. 2000m przewyższenia. Na mapie wyglądało łatwo 🙂
Ale żeby jeszcze nie było za łatwo wybrałem sobie szlak na przełęcz Mont Lachat. Szlak na tyle mało uczęszczany, że nie mogłem trafić na jego początek – znak pokazuje – “Idź tu w krzaki”.
Po wejściu w krzaki ścieżka się odnalazła i po pokonaniu traw i pokrzyw zrobiło się już całkiem przyjemnie. Ale do czasu. Zaraz potem odcinek z dosadnie mówiącymi znakami: “Nie masz kasku, to zapieprzaj szybko dalej i lepiej żebys miał twardą głowę, albo dużo szczęścia”. Ale spokojnie, jest dopiero 7 rano, więc słońce jeszcze nie rozgrzało rozsypującego się stromego zbocza, więc głowa cała.
Dalsza część szlaku to bardzo przyjemna, zalesiona brzozami i świerkami grań, która wyprowadza nas na otwartą przestrzeń z pięknymi widokami w stronę Chamonix.
Na przełęczy jestem grubo przed 10:00, więc dzień młody, ale w nogach czuć już tysiąc metrów podejścia. Stąd mam 3 opcje: droga przez Col de Rognes, ale tu jest czerwony znak (bez sprzętu nie zaryzykuję); zejście do stacji pociągu jadącego do schroniska Nid D’Aigle lub podejście torami, co jest raczej nielegalne i niemądre jak kursuje pociąg! Postanawiam zejść do Bellevue zaliczając po drodze Mont Lachat.
Pociąg podjeżdza, wsiadam, ciuch ciuch i jesteśmy na przystanku Nid D’Aigle. Po co tam pociąg? Wiadomo, żeby było szybciej. Do schroniska Refuge Du Nid D’Aigle (pol. gniazdo orła) na wys. 2412m przybywają tłumy turysów. Coś jak do naszego Morskiego Oka, tylko tak podzielić przez trzy, a może więcej. W każdym razie tam można się jeszcze w upalny dzień potaplać w śniegu i pooglądać całkiem przyjemne widoki.
Chwila odpoczynku i ruszam wyżej. Szlak do schroniska Tete Rousse prowadzi przez dosyć wymagającą grań, ale widząc osoby idące w innym kierunku ruszam za nimi. Jest sporo śniegu jeszcze i okazuje się, że można przejść obejściem zimowym, które oprócz stromego podejścia pod schronisko, jest mniej eksponowane i wiadomo…po śniegu idzie się fajniej. Temperatura spadła może jakieś 10 stopni z wysokością i jest lekko poniżej 20 stopni, ale od śniegu grzeje naprawdę mocno.
Podejście w grząskim śniegu daje mocno popalić, ale przy schronisku melduję się tuż koło 13:00. W schronisku dowiaduję się, że miejsc brak, co zresztą zakładałem. Dobra wiadomość jest taka, że mając swój namiot można przebiwakować obok schroniska. No w sumie nie do końca dobra. Nie mam namiotu! Trzeba będzie zejść na dół. Nic to! Aklimatyzacji trochę załapałem, rekonesans zrobiony. Tak na marginesie – zwykle przed taką “wycieczką” dużo czytam relacji innych, oglądam zdjęcie i próbuję sobie wyobrazić jak na miejscu to wszystko wygląda. A wygląda zawsze zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażam.
Zbieram się na dół i koło 15:00 czekam już na pociąg. Przy kolejce można skorzystać z toalety. Taka budka na powietrzu, zamykana, blaszana. Jedna z nich nieczynna, a do reszty kolejka. A ponieważ bardzo chcę to próbuję zbadać co jest nie tak z tą nieczynną. Wygląda na to, że w środku wszystko na miejscu, więc wchodzę, załatwiam co trzeba i chcę wyjśc, a tu niespodzianka. Naciskam klamkę, a drzwi dalej zamknięte. W moment dotarło do mnie dlaczego była zaznaczona jako nieczynna. W środku zaczyna mi się robić gorąco nie tylko dlatego, że jestem w blaszanym pudełku, ale z przerażenia jak się wydostanę. Już widzę tytuły gazet “Szedł zdobyć Mont Blanc, ugotował się w zepsutym wychodku”. Na szczęście ktoś chciał skorzystać w końcu z tego samego wychodka i usłyszał moje łomotanie w blachę i krzyki rozpaczy. Od drugiej strony klamka działa bez zarzutu. Uff! Nauczka na całe życie. Zawsze sprawdzaj czy toaleta da się otworzyć od środka zanim ją zamkniesz!
Ależ zimno od tego śniegu. Tak! Gorąco w twarz w dzień i zimno w plecy w nocy. Na suchym śniegu nie czuć takiego zimna jak na topniejącym w dzień i zamarzającym wieczorem. Wystarczy troszkę wychylić nogę poza karimatę i od razu noga “przymarza”. Jedno jest pewne. Dziś się raczej nie wyśpię.
Dzień aklimatyzacji za mną i zastanawiam się co dalej. Odpocząć jeden dzień, czy ruszać do góry jutro. Pogoda dopisuje. Dochodzę do wniosku, że lepiej odpoczywać po wejściu na szczyt. Szybki przepak, dokładam sprzęt do spania, jedzenie i jestem gotowy. Zmęczony, ale pozytywnie nastawiony.
Ruszam do Tete Rousse kolejnego dnia, ale tym razem kolejką na Bellevue. Stamtąd pociagiem do Refuge Du Nid D’Aigle. Około 14:00 ruszam do Tete Rousse, ale tym razem przez grań. Spacerowanie po wąskiej ścieżce z plecakiem 20kg nie należy do najłatwiejszych. Cały czas każdy krok musi być czujny, zwłaszcza jeśli jest się samemu. Z daleka wydaje się łatwo, ale to tylko pozory.
W niektórych miejscach jest stromo i ślisko i przydałoby sie założyć raki. To gdzieś tutaj zginęła polska turystka w 2018, o czym informowały wszystkie media w Polsce. Na szczęście w tym roku śniegu na grani nie ma prawie wcale i tylko jeden odcinek wymaga zwiększonej uwagi. Droga na tym odcinku bardzo mi się dłuży, ale już o 15:30 jestem przy schronisku.
Chwila odpoczynku, szybki posiłek i można rozbijać namiot. Nie jestem sam, a skoro w schronisku miejsc nie ma to atakujących będzie sporo. Lokum rozbijam dość szybko, ale kosztuje mnie to sporo wysiłku, bo grzeje bardzo mocno. Trafiłem na wyjątkowe upały po 30 stopni na dnie doliny, a tu u góry jest niewiele chłodniej. Za to po zachodzie słońca robi się szybko bardzo zimno. Temperatura spada z 25-ciu stopni w słońcu do 5-ciu.
O 17:00 namiot już stoi, a ja stoję obok i przyglądam się drodze, którę trzeba się dostać w okolice schroniska Goûter. Co chwilę coś się sypie kuluarem śmierci. Lecą kamienie, potem leci lawina. Ostatnia z nich wyorała dość głeboką dziurę w miejscu trawersu. Z daleka wygląda niewinnie, ale jak się potem okaże ma prawie 2 metry głębokości.
W czerwcu jest jeszcze sporo śniegu i na szczęście hamuje on kamienie. Jest za to ślisko i trzeba mieć obowiązkowo raki i czekan. Jak niebiezpiecznie może tam być, da się zobaczyc np. na tym filmiku.
Śłońce powoli kryje się za horyzontem, robi się chłodno. Ostatnie przepaki i można iść spać. Na tej wysokości można już odczuć skutki przebywania wysoko a górach. W moim przypadku to bardzo płytki sen. Im wyżej tym gorzej. To bardziej czuwanie niż spanie. Noc wydaje się ciągnąć w nieskoczonośc i cały czas się zastanawiam czy spałem czy nie. Mam zamiar wyjść ok. 3-4 nad ranem.
Ciemno. Słychać szum potoków płynących z topniejącego śniegu. Nie śpię. Czy w ogóle spałem? Chyba jednak tak, bo zegarek przesunął się 15 minut do przodu. A może tylko mi się wydawało. Nie! Coś mi się śniło. Nie pamiętam. W namiocie obok zaczyna się ruch. 1:00 w nocy. Za wcześnie. Zamykam oczy, żeby niedługo potem otworzyć. Czuwam. Wstawać czy czekać? I tak już nie zasnę…
Jedna ekipa właśnie wyruszyła. Ale bardzo wcześnie w nocy. Ja cierpliwie czekam na trochę większy ruch. Więcej osób, więcej światła i wskazówka gdzie iść. A w nocy zgubić się łatwo. Jakieś dwa światełka migają w ścianie i wygląda jakby się zagubiły.
Zaletą bezchmurnej nocy jest widok nad głową. Taką ilość gwiazd nie można zobaczyć z miasta, ani z doliny. Trudno to opisać. To nie są pojedyńcze gwiazdy, które widzimy. To bardziej jak piasek nad morzem.
Kolejna ekipa mija mój namiot i mimo, iż to jeszcze nie moja pora, to zaczynam się zbierać. Nie ma chyba już sensu dłużej czekać. Chwilę później jestem już gotowy i ruszam pod trawers kuluaru ok. godziny 2:00. Początek to mozolne brnięcie przez głebokie ślady w śniegu pozostawione przez osoby schodzące w mokrym śniegu. Przez noc zamarzły i idzie dosyć trudno. Do tego jest 5 ścieżek zamiast jednej i nie wiadomo, którą wybrać. Chwilę później jestem już przy trawersie. Przechodzi jedna z ekip rozwietlając drogę, więc można się przyjrzeć. Dziura w śniegu jest naprawdę duża i człowiek znika prawie cały w niej. Ruszam niedługo potem i dosyć sprawnie docieram na drugi koniec może w 2 minuty.
Teraz już można zacząć się wspinać. Ściana Goûter jest w trudniejszych momentach ubezpieczona via ferratą. Większosć ekip – głównie z przewodnikami – idzie na asekuracji lotnej. Ja jako, że jestem sam muszę używać lonży do via ferraty, co zajmuje o wielę więcej czasu niż sprawnie poruszającemu się zespołowi. Mimo to nie mija mnie zbyt dużo ekip.
O 4:30 jestem już przy starym schronisku Goûter. Stąd teren zmienia się diametralnie. Od wspinaczki w skale przechodzimy płynnie do poruszania się po śniegu, firnie i lodzie. Na początek dość wąska grań Auguille du Goûter na wysokości 3863m, z której schodzimy lekko w dół na mniej eksponowany teren, żeby zacząć mozolne podejście na Dome Du Goûter.
Księżyc pięknie oświetla teren wkoło i mimo iż słońce jeszcze skrywa się za horyzontem, to widoczność jest całkiem dobra. Z każdą minutą coraz lepsza, a na wschodzie już robi się pomarańczowo. Zapowiada się piękny dzień.
Zwykle w zimie podchodzę pionowo w górę najkrótszą, bezpieczną drogą, ale tutaj mimo iż teren wydaje się łatwy, robię bardzo duże zakosy, podążając śladem innych. Jestem już powyżej 4000m i mimo dobrej kondycji, czuć wysokość, zwłaszcza, że moja aklimatyzacja była ekspresowa. Każdy odcinek do kolejnego zakrętu wydaje się być jak niekończąca się prosta, i z przyjemnością przystaje na końcu każdego odcinka łapiąc oddech i uspokajając szalejące bicie serca. Patrząc przed siebie ma się wrażenie, że jest się na jakimś lodowym księżycu odległej planety.
Na drodze na szczyt wyrasta wielki serak, którego trzeba ominąć z lewej strony. Zapewne rok później teren i ścieżka podejścia będzie wyglądać inaczej. Lodowiec cały czas jest w ruchu i przeobraża się jak niezdecydowany dekorator wnętrz. W końcu tuż przed 6:00 na wysokości ok. 4300m ukazuje się on – potężny szczyt Mont Blanc. Na zdjęciu wydaje się tak blisko i niewinnie, ale będąc tam i widząć go własnymi oczami sprawia wrażenie olbrzyma, który wydaje się mówić: zawróć, jesteś malutki.
Na szczęście to mówi tylko moja wyobraźnia, a góra nie ma chyba nic przeciwko. Fakt jest, że schron Vallot, wygląda jak mała kropka, nie wspominając o ludziach. Teraz zaczyna się płaski przyjemny odcinek, ale chwilę później znowu zaczyna się podejście do schronu. Krok za krokiem, wolniutko. Robi się coraz bardziej stromo i trzeba byc czujnym, żeby się nie pośliznąć. Wprawdzie teren jest dobry do ćwiczenia hamowania czekanem, ale na kolejne wejście mogłoby już nie wystarczyć siły.
Dalej juz kończy się zabawa i wchodzę na stromą i wąską grań. Tutaj trzeba mieć oprócz odporności na ekspozycję i kondycji, mocną psychikę, bo za każdym razem wydaje się, że na koću tego podejścia będzie juz szczyt po czym wyrasta przed nami kolejne jeszcze większe podejście. Na dodatek trzeba minąć serak wąskim odcinkiem na szerokość stopy. Po jednej stronie jama, której dna nie widać, po drugiej strome zbocze. Przy poruszaniu się bez zespołu możemy liczyć tylko na siebie i skupienie musi być maksymalne.
Szczyt jest tak blisko, a zarazem tak daleko. Jestem juz na wysokości 4500m na tzw. wielbłądach lub garbach. Jak kto woli. Raz jest przyjemnie bo w dół, ale potem trzeba znowu iść w górę.
O 7:13 “Camel” jest już za mną, i pozostaje już tylko niecałe 300 metrów…w pionie. Wydaje się niewiele. Zmęczenie miesza się już z euforią. Jestem już tak blisko, ale jeszcze trzeba wykrzesać z siebie trochę energii.
Niektórzy już wracają z góry. Byli zapewne o wschodzie słónca lub tuż po, ale to raczej zespoły, które wyruszyły ze schroniska Goûter. Organizm czuje mniejszą ilość tlenu coraz bardziej, ale głowa nie boli i czuję się dobrze, choć jestem już bardzo zmęczony.
Kóncówka to bardzo wąska grań, na której trudno się wyminąć i trzeba to robić ostrożnie. Z obu stron stromy stok, na którym upadku nie da się wyhamować czekanem. Mając linę, można liczyć na to że partner Cię utrzyma, ale musi to zrobić błyskawicznie. Będąc samym nie ma takiej możliwości, ale też nie ma ryzyka, że ktoś z zespołu pociagnie Cię ze sobą. Niemniej patrząc na przechodzące zespoły i ledwo sunących ludzi zaczynam się cieszyć, że jestem sam. Gdyby ktoś z ich zespołu nagle zaczął spadać, obawiam się, że pozostali nie mieliby szans na reakcję. Na szczęście pogoda jest dobra i wszyscy idą równiótko gęsiego.
Gdy tak sobie dywaguję w głowie, nagle zdaję sobie sprawę, że to już. Nie ma wierzchołka wyżej. Tuż przed 8:00 staję na szczycie na wysokości 4808m. Ulga i zadowolenie. Jeszcze niepełne, bo trzeba zejśc, ale jednak niesamowite uczucie, że udało się to zrobić. Wszystkie inne szczyty wydają się takie małe. I chyba o to w tym chodzi. Zobaczyć wszystko z najwyższego punktu w okolicy.
I jak tak sobie pstrykam zdjęcia i wpatruję w widoki, w moją stronę zmierza znajoma postać. Też Adam. Adam Ryś, z którym wszedłem na Grossglockner rok wcześniej, nagle pojawia się w tym samym miejscu, w tym samym czasie tam gdzie ja. Świat mały powiedzieć, to nie powiedzieć nic. Spróbujcie się umówić na szczycie Mont Blanc o 8:00 rano przychodząc róznymi drogami. Nieprawdopodobne, niewykonalne? A jednak!
Teraz jeszcze trzeba zejść, co też wcale nie jest nudne, ale to już musicie przeżyć sami. O 11:59 jestem już na dole przy namiocie.
Zakładam, że większość osób po zdobyciu najwyższego szczytu Alp wraca z zadowoleniem, ale pewnie i z tęsknotą do domu. Ale nie ja. To tylko pierwszy punkt programu za mną. Mont Blanc zdobyłem w środę, w piątek czeka mnie Vertical na Planpraz ze średnim nachyleniem ok. 30% a w niedzielę Maraton du Mont Blanc ze startem z tego samego miejsca z którego startuje słynne UTMB, czyli spod kościoła św. Bernarda.
Nie będę tych wydarzeń opisywał w szczegółach, ale zostawię Was z kilkoma zdjęciami i relacją z biegu GTWS. Tak na marginesie na maratonie 2 miejsce zajał nasz rodak Bart Przedwojewski, a z czółówką światową walczył też Krzysiek Bodurka. Na VKM biegł także Marcin Rzeszótko.
Relacja z Marathon du Mont Blanc 2019
4 thoughts on “Biała triada”
Takie góry to ja uwielbiam! Marzy mi się kiedyś taka podróż 🙂
Ja za to wybieram się do Szkocji we wrześniu i tylko zastanawiam się czy dostanę się do groty Fingala.
Zazdroszczę wycieczki i kondycji 🙂
Polecam. Warto 🙂