Minotaur Skyrace
Greenhorn otrzymawszy policzek od Irlandczyka, leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, zastrzelić napastnika na miejscu. Greenhorn weźmie ślady turkeya za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się swoje brudne buty położyć na kolanach towarzyszowi podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół.
“Winnetou”, Karol May
Tak właśnie trochę czułem się jak greenhorn patrząc na otaczające mnie góry na starcie Minotaur Skyrace w Crowsnest Pass. Całkiem nowe, inne niż te które oglądałem dotychczas w Europie czy Azji. Potężne, rozciągające się na setki kilometrów. Skaliste i kruche, jasne, wręcz chwilami białe. Ze strzelistymi wierzchołkami pokrytymi śniegiem. Patrzyłem i zastanawiałem się na który szczyt będę musiał wbiec. Patrzyłem i wyobrażałem sobie jak muszę zawrócić, bo na stromym zboczu zalega śnieg, a ja nie wziąłem nawet raczków. A może to mi się śniło?
Marne 2350m, na wysokości której znajdował się najwyższy punkt biegu (Minotuar), nie był pokryty śniegiem, ale czymś gorszym. Dużą ilością kamieni, a raczej płytek skalnych, które tylko zapraszały “Stań na mnie, a zobaczysz jak sobie pojedziemy w dół”. Tylko jak ja się tu w ogóle znalazłem?
Skyrace to bieg pow. 2000m wysokości w trudnym terenie wysokogórskim, na pograniczu chodzenia, biegania i wspinaczki, z dużym przewyższeniem, zwykle ok. 10% lub więcej. Tylko dla osób o silnych mięśniach, ścięgnach ze stali, nie wpadających w “trzęsawkę” nogach, gdy po obu stronach głowy przepaść i butach z dobrze przyczepną podeszwą. Co ciekawe to wyposażenie obowiązkowe na taki bieg jest czasami bardziej ubogie, niż na wielu prostszych biegach w Polsce. Tutaj za to oprócz standardowej kurtki, folii NRC i bidonu zalecany jest kask i…spray na niedźwiedzie.
Jaką taktykę wybrać na bieg w nieznanym terenie, daleko od domu, po informacji od dyrektora biegu, że są miejsca w których błąd może kosztować trwałe kalectwo lub utratę życia? Mimo iż mam za sobą już parę wysokich górek, to jakoś dziwnie niepewnie czułem się przed biegiem.
Na szczęście dwa dni wcześniej udało się wejść z Mikołajem na Door Jamb Mountain (1996m) w Bow Valley Park i zaprzyjaźnić się z terenem i wysokością. A przede wszystkim z kruchością i wielością ścieżek. Nasze tatrzańskie lub nawet alpejskie szlaki to autostrady. Nie na marne góry nazwano skalistymi, bo już od samego początku ścieżki wita nas skała. Przyczepna, ale krucha. Ścieżki to przeważnie odłamki skalne, ledwo udeptane. Ścieżka chwilami znika, potem się znowu pojawia, potem rozwidla się na troje. Tak wyprowadziła nas w las pod strome zbocza, zamiast na grań. Nagle ścieżka zamienia się we wspinaczkę, gdzie tylko tarcie utrzymuje nas przed upadkiem kilkadziesiąt metrów w dół. Jak to zwykle bywa – wyjść jest o wiele łatwiej niż zejść. Człowiek podchodzi z góry do takiej zdawało by się pionowej ścianki i się zastanawia jak tu wcześniej wszedł. No ale jak nie ma uchwytów, to zawsze pozostaje metoda na tarcie czterema literami.
Po wycieczce w Bow Valley Park, udaliśmy się 300km na południu do Crowsnest Pass. Tutaj w Kanadzie taka odległość nie robi na nikim wrażenia. Ot, przejazd od kolegi do kolegi. Jedna główna droga, zgubić się nie sposób. No chyba, że nawigacja wyliczyła, że zamiast fajną asfaltową drogą, szybciej pójdzie nam przez pola jakiegoś rancha po drodze szóstej kategorii polnej. Ale to też nikogo nie zaskakuje tutaj. Prawie każdy ma taki samochód, że może nim przejechać Dakar.
Oprócz niekończącej się drogi wokół zielone prerie, czasami umajone jakimś zagajnikiem lub stawkiem, których tu naprawdę jest dużo. Czasem jakieś rancho, wcale nie blisko drogi, ale nawet kilometr od głównej drogi. Najwyraźniej rolnicy kanadyjscy cenią sobie prywatność, i nie chcą postrzelić turysty który wyszedł wyprostować kości z samochodu.
Do Crowsnest Pass przyjechaliśmy późnym popołudniem i przejeżdżając przez osadę Frank zastanawialiśmy się dlaczego droga biegnie przez “gruzowisko skalne”. Spoglądając na górę po lewej stronie widać jakby połowę jej brakowało. I faktycznie w 1903 roku, nad ranem jak wszyscy smacznie spali z Turtle Mountain oderwało się prawie pół góry, zasypując całą osadę, w tym górników pracujących w kopalni. Dla zainteresowanych, więcej informacji tutaj: https://en.wikipedia.org/wiki/Frank_Slide.
Pakiety, a właściwie numer startowy i chip odebrałem w Blairmore, gdzie jest jedna ulica z wszystkim co w osadzie być powinno; jak w amerykańskich filmach. Nawet basen publiczny. Tam też widać juz było przygotowania do startu.
Przyspieszamy. Coleman, meldowanie w BCMInns, przygotowanie ubrania i sprzętu obowiązkowego, spanie, wstawanie, dojazd 10 min na miejsce startu, rozgrzewka, odprawa, start! Troszkę cofka! Odprawa. Przemiły dyrektor biegu serdecznie nas powitawszy i wyjaśniwszy różne oczywiste rzeczy, wspomniał nieśmiało, że ten bieg to prawdopodobnie najtrudniejsza rzecz jaką w życiu robiliśmy. Eeee….zobaczymy.
Start! Jestem prawie na końcu, bo nie przyjechałem się tu ścigać. Mam przecież do zwiedzenia z Mikołajem kilka parków narodowych przez kolejny tydzień. Nie mogę się zajechać. Ale liczę, że w maksymalnie sześć godzin się uporam. Nie może więc być za szybko. Wolniutko trawą, potem główną drogą, z drogi w polną ścieżkę pod mostem i STOP! Kolejka!
No chciałem wolno, ale nie aż tak. Dosłownie jak po papier toaletowy w stanie wojennym. No ale nic, myślę sobie. Mam czas, wolny początek, pociśniemy na końcu. Po 10 minutach za mostem ruszyliśmy i znowu kolejka. Wyprzedzić się nie da, zresztą wszyscy czekają. Wąska ścieżka, od razu podejście ok. 25 stopni w górę. Jest przynajmniej czas wyciągnąć kijki. W końcu idziemy. Wolno. Dobrze, oszczędzam siły. Ale mam ochotę ruszyć szybciej, ale nie da się. Nawet jakby się dało to na krótko bo co chwila mamy sekcję “wspinaczkową”. Trzeba złapać się skały co jakiś czas. Na szczęście jest sucho, a skała tutaj jest bardzo przyczepna.
W końcu wbiegamy na Bluff Mountain (2145m). Co ciekawe, mimo iż jesteśmy na podobnej szerokości geograficznej jak południe Polski, to tutaj na tej wysokości rośnie las (!). Robi się bardziej płasko i luźniej, więc można w końcu coś pobiegać. Cały czas poruszamy się ścieżką, której nie ma na mapie. Zbieg jest całkiem przyjemny po leśnej ścieżce, choć dosyć stromy. Las przedziwny. Cienkie i bardzo gęste świerki. Zbiegamy na szeroką płaską drogę leśną i robi się ciepło. Krok za krokiem, mozolnie, aż docieramy do pierwszego punktu z wodopojem na 12km.
Teraz teren robi się znowu stromy, ale podłoże jest trochę mniej skaliste. Zaczynamy podejście na Minotaur Peak. Nie znajdziecie go raczej na mapie. Podejście ciągnie się niemiłosiernie długo, ale wdrapujemy się w końcu na górę i okazuje się, że do głównego szczytu jeszcze kawał drogi. Trzeba jeszcze zbiec na przełęcz, gdzie pierwszy raz trzeba się mocno trzymać, żeby nie spaść, do tego zaczynają się kamyczki. Bardzo łatwo o wywrotkę. Z przełęczy pomiędzy drzewami bardzo strome podejście. Jak dobrze, że mam kijki. Moje kolana mi dziękują.
Wychodzimy w końcu ponad granicę lasu i zakosami pniemy się wyżej, uważając, żeby nie trącić kamyczka bo pod nami inni biegacze. Dyrektor biegu wyraźnie mówił. Krzyczeć głośno “Rock! Rock! Rock!“. Na szczęście nie musiałem, ani też nie słyszałem. Mimo iż zalecany mocno jest kask, to większość jednak nie zakłada. Można by się w nim ugotować w południe. Fakt jest taki, że ryzykujemy. No, ale kto nie ryzykuje wybierając się w góry. Zbiegałem sporo trudnego terenu, a najwięcej wywrotek zaliczyłem na płaskich ścieżkach, potykając się o korzenie. Rozluźniamy wtedy koncentrację.
W końcu docieramy na najwyższy szczyt, na którym po raz kolejny zapisywane są nasze numerki. No to teraz powinno być już łatwo, co nie? No nie! Teraz zabawa się zaczyna. Trawers trudnym kamienistym terenem, średnio biegowy, po którym docieramy do pierwszego hitu programu: “Shoe Shredder”. Trudno opisać to dziwne uczucie, kiedy przed Tobą stromizna 30 stopni albo więcej i brak ścieżki. Same kamyczki, w które trzeba “zanurzyć” stopy jak w śniegu. No ale te kamienie zaczynają zjeżdżać z Tobą jak lawina. Łapiesz się, choć nie ma czego się złapać i jedziesz w dół. Dopiero po kilkudziesięciu metrach zaczynasz się przyzwyczajać. Trochę jak w śniegu. Trzeba po prostu “dać się ponieść kamieniom”.
Jesteś na dole; myślisz sobie najgorsze za mną, włącza się luz, teren się robi się bardziej płaski. Jeszcze tylko jedno strome podejście, a potem już w dół. Jak często rzeczywistość weryfikuje nasze wyobrażenia. Dobiegamy do punktu żywieniowego na 19km, przy którym już wcześniej byliśmy, ale o tym zdaję sobie sprawę dopiero sprawdzając trasę po biegu. Tym razem podejście prowadzi żlebem, który nie ma fajnych kamiennych stopni jak w Tatrach. Ziemia, trawka i…oczywiście kamyczki. W lesie nie jest łatwiej, czasami trzeba podnieść nogę aż pod brodę, żeby zrobić kolejny krok. No i w końcu las się kończy, wychodzimy na grań. Trzeba schować kije, bo znowu przydadzą się ręce ubrane w rękawiczki bez palców. I znowu myśl przebiega przez głowę. Trochę wspinania, na grani będzie lepiej. I nagle tabliczka “Caution: high exposure”. Ok, przecież to góry. Nie może być bardzo stromo, w końcu to bieg.
I zaczyna się najdłuższe 500 metrów na jakimkolwiek biegu w jakim brałem udział. Sprawdzam po biegu, mierzę i nie chcę mi się wierzyć. Prawie 40 minut. Nazwałem ten odcinek “Grań żyletki”, bo były miejsca w których trzeba było balansować jak na linie, ewentualnie pokonywać na czworaka. Zmęczenie daje się we znaki bo to już piąta godzina biegu, a tymczasem potrzebne jest maksymalne skupienie. Jeden zły krok, może skończyć się lotem w dół. Czasem trzeba się obrócić tyłem, czasem pojawia się nawet ring do stanowiska zjazdowego. Wtedy jakoś jeszcze bardziej mrowie przechodzi po plecach. Ale kroczek za kroczkiem. W głowie tylko jedna myśl “Niech już się ta grań skończy”. Wychodzisz niby na szczyt a za nim kolejny wyżej.
No ale w końcu koniec. Dwaj Panowie sędziowie kierują na dół. Ostro w dół. Znowu tyłem, potem trawers, gdzie znowu trzeba trzymać się mocno. Jakiś zawodnik postanowił zrobić sobie przerwę i usiadł tuż pod kominkiem, z którego tylko patrzeć, kiedy poleci kamień ruszony przez innego zawodnika nad nim. Zwracam mu uwagę i szybko się przesiada. Nie był świadomy gdzie usiadł.
Znowu myśl – “Najgorsze za Tobą” i znowu płonne nadzieję pryskają, niczym kruchy odłamek skały. Łagodny, ale niebezpieczny trawers, fajny zbieg i znowu zaczyna się stromizna. Mozolne schodzenie po którym dobiegamy do “Bordowego żlebu”. Jak to? Że tam w dół? W przepaść? Po piasko-żwirku bez żadnego uchwytu? Jak dla mnie w grę wchodzi tylko czworak tylno-boczny. Niektórzy próbują zbiegać, ale czy się zatrzymają? Niektórzy siadają na tyłku. Po 100 metrach, trzeba to jeszcze przeskoczyć i dostać się “na drugi brzeg”. No jakoś się znowu udaje. Skalista przełęcz, za nią kolejny podobny żleb. Ale teraz przynajmniej jest ściana. Prawie płaska, ale jakoś się można podeprzeć. Znowu ostrożnie, potem stromą skalną grzędą i w końcu jest trochę łatwiej. Ale za to mocno pod górkę i znowu kawałek lasu. Bez kijków ciężko, bo ziemia wyjeżdża spod butów.
Koniec? Będzie łatwiej? Nie! Tylko na chwilę teren daje nam nadzieję, ale potem znowu wymagające zejście i tak parę razy, aż w końcu stajemy na przełęczy na ostatni wysoki szczyt. Jest stromy, ale teraz to już tylko mozolne podchodzenie po gładkich ale przyczepnych płytach z małymi niespodziankami, gdzie znowu trzeba zacisnąć mocno czwórki i zęby z bólu.
Na szczycie chciałoby się zatrzymać, paść na kolana i podziękować. “Dalej Pan, panie sędzio niech biegnie”. Ale on nieubłaganie pokazuje “Easy downhill”. Tak, teraz już tylko łatwe 12 kilometrów do mety. Lekko na zbiegu, wyprzedzam nawet parę osób. Docieram na przełęcz i jeszcze jedno podejście. Niby niedługie, ale już nogi łapią skurcze. Oddycham głęboko, odpieram atak.
Teraz jeszcze trawers stromym zboczem. Zrobiło się już ciepło. Dochodzi dwunasta i kończy się szósta godzina biegu. Zaczyna lekko kropić. Tak, niech lunie. Ale niestety, tylko parę kropel. Dobre i to. A woda w butelce się kończy. Nie przejmuję się, bo zbiegamy w dół, zaczyna się las, a tam zawsze płynie jakiś strumyk.
Mijam piękną trawiastą połoninę. To chyba najfajniejszy odcinek biegu. Cieszę się! Zbiega się całkiem fajnie, zakosami w lesie. Ostatnie łyki wody. Robi się coraz cieplej. Wsłuchuję się czy nie słychać już szumu wody. Cisza. Wyciskam ostatnie krople z bidonu. Koryta strumyków wszystkie suche. Biegnie się fajnie, lekko w dół, ale pragnienie się wzmaga. Zbieram wodę z liści i nacieram sobie twarz i szyję. Jak przyjemnie. Doganiam kilka osób i pytam o punkt z wodą. Podobno niedaleko, ale zaczynają się znowu małe podejścia. Na przemian wyciągam i chowam kijki. Wolno, ale do przodu. W końcu jest! Woda. Podbiegam do wolontariuszki i zamiast “Pour over my head” (“Polej mi głowę”) mówię “Put it on my head” (“Postaw mi na głowie”). Zmęczenie. Ale Pani zrozumiała jak tylko schyliłem głowę. Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Do końca już tylko 5 kilometrów.
Las, zielone łąki, całkiem ładnie, gdyby tylko nie te skurcze. Są też pastwiska, a one mają to do siebie, że są ogrodzone. A w ogrodzeniu jest przejście po drabinie. Próbowaliście kiedyś wejść 4 stopnie na drabinie po 7 godzinach biegania? Jakby nogi były z ołowiu, a za rogiem czai się skurcz. Uff! Słońce przygrzewa, ale w końcu docieramy do Frank. Tak, do tej miejscowości przysypanej kiedyś skałami z góry żółwia. Nie lubię asfaltu na końcu biegu. Grzeje od niego strasznie i nogi nie chcą się poruszać. Zaczynam na przemian iść i biec. Dogania mnie parę osób, ale to już nie ma znaczenia. Chcę po prostu dotrzeć do mety, która jakoś nie chce się pokazać na horyzoncie. W końcu znajomy wiadukt z początku biegu. Wbiegam pod niego, a tam naprzeciwko mnie w cieniu czai się…koza. A może sarna. Nie atakuje mnie, więc biegnę dalej. Trochę podniosła adrenalinę. Przyda się na koniec, który juz wiem, że niedaleko. Skręt z szosy i końcowe 300 metrów po trawie. Kibice biją brawo, a ja biegnę, ale jakbym był na taśmie bieżni. Meta nie chce się przybliżyć, a moje tętno sięga zenitu.
Każdy bieg ma to do siebie, że na końcu jest meta. Kiedyś jest. No i tym razem też jest po prawie 8 godzinach trudów, znojów i na długo nie zapomnianych widoków i wrażeń. Na liczniku prawie 35km. Nie wiadomo wtedy czy się śmiać czy płakać. Czy się cieszyć czy zaciskać zęby z bólu. Trzeba zakosztować wszystkiego po trochę. Taki słodko-cierpki miks, ale wiadomo: “Ból przemija, chwała będzie trwać”.
Oficjalna strona biegu: https://meettheminotaur.com/
Seria Skyrunning World Series: https://www.skyrunnerworldseries.com/
Oficjalny filmik podsumowywujący bieg: