Ring of Steall
Intro
Wyjazd do Szkocji zaplanowałem już w 2020 roku, ale wiadomo, co pokrzyżowało wszystkim plany. Nie byłem w tym wypadku wyjątkiem. Uczestnictwo w biegu Ring of Steall w ramach Salomon Skyline miało być kolejnym biegiem z serii Golden Trail World Series. W 2021 roku sytuacja pandemiczna była dalej zagmatwana i mimo, iż w tym roku bieg się odbył, to ze względu na obostrzenia, podróż do UK była loterią. Można było wylądować na kosztownej 10 dniowej kwarantannie, nie wspominając o kłopotliwych testach.
W marcu 2022 obostrzenia zostały zniesione, więc nic już nie stało na przeszkodzie, oprócz chęci. No właśnie, z tymi chęciami to sytuacja trochę dziwna, bo coś co wydaje się atrakcyjne dwa lata wcześniej, z czasem traci swój blask. Tak też zdawałem się odbierać ten bieg 2 lata później, zwłaszcza, że spadł do rangi GTWS National. Bieg zaplanowaliśmy jeszcze z Kasią Wilk, ale ciężko zgrać plany po dwóch latach, więc w grę wchodziła wyprawa solo. No, ale bieg opłacony, to trzeba było załatwić sprawę honorowo. Motywacji dodawał fakt, że przy okazji można było zdobyć najwyższy szczyt UK i Szkocji, Ben Nevis. Wyjazd skróciłem z tygodnia do czterech dni, częściowo z powodu kosztów, a częściowo z powodu takiego, a nie innego rozkładu lotów.
Do Glasgow przyleciałem 15 września wieczorem, odebrałem samochód i po objechaniu paru kółek po parkingu, ruszyłem na miasto w stronę hotelu. W głowie miałem cały czas myśl: “Pamiętaj, lewą stroną”. Jazda z kierownicą po prawej stronie to w cale nie takie proste wyzwanie. Wyobraź sobie, że ktoś nagle każe Ci jeść lewą ręką. Operowanie lewą ręką drążkiem do zmiany biegów, zwłaszcza jak od 6 lat jeździ się automatem, to jak grzebanie w starym pniaku za grzybami. Hotel się znalazł, ale wszystkie miejsca parkingowe zajęte. A ja myślałem, że w Krakowie szukam długo miejsca. Po trzech rundach w kółko w końcu przykleiłem się na doczepkę koło wyjazdu z bramy.
Hotelu opisywał nie będę, ale na pewno zapamiętam okno od ulicy, które po zasunięciu skrzydła w dół, niewiele pomogło na uciszenie hałasu w ulicy. Wszyscy przyzwyczailiśmy się do plastikowych okien z podwójnymi szybami, a tu powrót do przeszłości. No ale jedną noc na zmęczeniu da się wytrzymać.
Po wczesnym śniadaniu angielskim, ruszyłem na północ. Przede mną było ok. 100 mil drogi, czyli ok. 160 km, więc okazja do pojeżdzenia brytyjskimi drogami nie do przecenienia. Zwłaszcza ciekawie będę wspominał odcinek drogi na jeziorem Loch Lomond, gdzie mijałem się z samochodzami na szerokość stopy, bo po drugiej stronie kamienne murki, a po drugiej woda. Tylko angielska przyzwoitość nie pozwalała mi na siarczyste klnięcie, jak kilka razy usłyszałem chrobot kamienii z pobocza. Jak dobrze, że wziąłem z wypożyczalni Astrę, bo inaczej dostałbym palpitacji przy każdej mijance z autokarem albo kamperem.
Patrzenie od linii pobocza do środkowej zeszło na drugi plan jak wjechałem w okolice Ranoch Moor. Płytkie jeziorka ciągnące się pomiędzy strzelistymi wzgórzami na przestrzeni wielu kilometrów przyniosły skojarzenia z Pingvellir na Islandii. Szkoda było jechać dalej, bez zapuszczenia się w ten teren choćby na dzień. Trzeba tu wrócić na dłużej.
Czapter Łan
Pierwotny plan zakładał przyjazd na pole namiotowe Caolasnacon Caravan & Camping Park niedaleko Kinlochleven, ale ponieważ pogoda była wyjątkowo dobra, postanowiłem od razu pojechać do Ft. William i wejść na Ben Nevis (1345m npm). Nawigacja zrobiła małego psikusa i stwierdziła, że jestem na docelowym parkingu, będąc na środku wąskiej drogi pomiędzy rzeką a polem. Zatrzymałem się koło pobliskiego pola namiotowego i po 5 minutach mieszania na mapie, wycelowałem w parking na Achintee Road, do którego musiałem jechać 5 kilometrów, w tym drogą na jeden samochód. Jako, że był czwartek, to ruch był niewielki, a na miejscu malutki darmowy parking i o dziwo sporo wolnych miejsc. Jak się potem okazało, parking był też we wcześniejszej lokalizacji, tylko po drugiej stronie drogi “w krzakach” i prowadził stamtąd główny szlak.
Początek “klasycznej drogi” na szczyt prowadzi przez połacie paproci i urokliwe brzozowe zagajniki, które szybko ustępują zielono-brązowym trawom. Droga nie jest zbyt wymagająca. Najpierw trawers zbocza wyprowadza nas nas do jeziorka Lochan Meall, a potem mijając urokliwy wodospad, zakosami wchodzimy coraz wyżej.
Przy dobrej pogodzie rozciągają się stąd piękne widoki na, między innymi pobliski Sgurr a’Mhaim, który spodobał mi się szczególnie wieczorem oglądany z pola namiotowego.
Pomyślałem, że fajnie by tam było wejśc nie zdając sobie sprawy, że spełni się to szybciej niż myślałem. Wychodząc wyżej można zapewne zobaczyć chociażby Three Sisters of Glencoe, ale niestety od pułapu ok. 1000 metrów można było oglądać tylko mgłę. Nie obeszło się też bez orzeźwiającego “szałera”.
Szczyt zaliczyłem serią zdjęć i trochę wymarznięty szybko ruszyłem z powrotem w dół.
Na parkingu jeszcze biłem się z myślami, czy zostać na pobliskim polu namiotowym, czy jechać do Caolasnacon, ale ostateczeni zmęczenie i atrakcyjnośc okolicy wzięły górę i udałem się na dość oblegany, ale bardzo fajny kemping Glen Nevis.
Czapter Tu
Piątek, z raczej ponurego poranka, przerodził się w bardzo pogodny dzień. Wszystkie szczyty, w tym Ben Nevis w pełnie widoczne. Przez myśl przebiegało, żeby powtórzyć po raz kolejny wczorajsze wejście, ale już czułem w nogach zejście, a przecież nie mogłem zajechać “czwórek” na dzień przed zawodami.
Postanowiłem przejechać się do pobliskiej atrakcji, a mianowicie Glenfinnan Viaduct w pobliżu jeziora Loch Shiel. Ten słynny wiadukt kolejowy zbudowany na przełomie XIX i XX wieku, często bywał na ekranach kin, między innymi w serii Harry Potter.
Żeby zrobić atrakcyjne zdjęcie dobrze jest się udać w odwrotnym kierunku niż większość turystów, w pokryte wrzosami pobliskie wzgórze. Potem wystarczy tylko poczekaż na parowóz z wagonami w kolorze…wrzosowym.
Warto przejść się też potem pobliskim szlakiem i pochodzić nad jeziorem. Ja musiałem oszczędzać siły, a czułem, że i tak za dużo robię kilometrów.
Czapter Tri
Zostanie na polu namiotowym pod Ben Nevis miało ten minus, że w sobotę trzeba było wstać o piątej rano i przy latarce składać mokry namiot, a potem przejechać 30 km do Kinlochleven po odbiór pakietu. Plusem było to, że ruch rano w sobotę był znikomy, więc przynajmniej nie trzeba było się stresować mijaniem na styk. Za to trzeba było uważać na jelenie!
Pogoda w sobotę już nie była taka piękna jak dzień wcześniej. Było ledwo 10 stopni, i chmurki, ale dość wysokie. Parkowanie, odbiór pakietu i grzanie się w samochodzie – tak minęłą kolejna godzinka. Salomon Skyline ma jedne z najbardziej wymagających list wyposażenia obowiązkowego. Trzeba mieć m.in. długie wodoodporne spodnie, zapasową bluzę w opakowaniu wodoodpornym czy worek ratunkowy. I nie chodzi tu o zwykłą folię, ale specjalny worek, do którego można wejść jak do śpiworu. To wszystko trochę waży i trzeba mieć całkiem pojemny plecak, który też swoje waży.
Start biegu odbywa się falami, żeby nie trzeba było się za bardzo tłoczyć na wąziutkich ścieżkach. Po odegraniu przez dudziarza szkockiej melodii wystartowaliśmy w drugiej fali. Asfalt skończył się dość szybko na pierwszym kilometrze i skręciliśmy w pobliski lasek. Tu chwilami jeszcze było szeroko i można było omijać maruderów, ale starałem się uważać, żeby nie podkręcić tempa zbyt szybko.
Od drugiego do szóstego kilometra wspinaliśmy się mozolnie wzrzosowiskiem, a potem kamienisto-trawiastym podłożem na przełęcz. Stąd jeszcze było kawałek stromego podejścia na Sgor an’lubhair (1001m). Od wierzchołku zaczyna się słynny The Devils Ridge. Wąska grań, czasem na szerokość buta, zakończona skałą, którą trzeba było pokonać skacząc z niej. Grań wyprowadziła nas na Sgurr a’Mhaim (1099m), który to tak zamarzył mi się dwa dni wcześniej.
Na szczycie miły pan poinformował nas “Teraz macie zbieg”. Nie powiedział tylko, że ma średnie nachylenie 50% i początek jakby się było na żwirowni. Gdyby nie zakosy, trzeba by było dosłownie skakać, tak jest stromo. I tak tego skakania nie dało się do końca unikać i przy którymś skoku, wy…lądowałem na tyłku, i przy okazji uszkodziłem kolejnego palca u prawej ręki (w styczniu wybiłem w stawie pierwszego i jeszcze się zrasta). Spokojnie, mam jeszcze osiem. Coś dziwnie zaczął chrobotać w stawie i boleć, więc wiedziałem już, że to porządne uszkodzenie (jak to piszę jest jeszcze cały siwy). Na szczęcie tym razem nie wyskoczył ze stawu.
Od tego momentu straciłem trochę animusz do walki, ale na pobliskim punkcie pojadłem pomarańczy, wypiłem izo i pomknąłem dalej, mając już 11 kilometrów za sobą i całkiem przyzwoity czas 2 godzin. Odcinek zrobił się dość płaski, a potem asfaltowy i znowu ścieżka prowadząca do pięknej doliny z wodospadem Steall Falls. Ten 5-cio kilometrowy odcinek zakończył się przeprawą przez rzekę. “That’s about it for dry shoes” – zagadałem do fotografa.
Po pokonaniu rzeki zaczeło się 900 metrów bardzo stromego podejścia (ok. 30%) na An Gearanach (892m). Podchodziłem wolniej, niż bym chciał, ale wyprzedził mnie tylko jeden zawodnik do przełęczy. Na grani zaczęło mocno wiać i zamiast od razu ubrać kurtkę i rękawiczki (a miałem bluzę z długim rękawem), postanowiłem, że przeczekam. No ale, jak ubrać kurtkę, jak mija Cię zawodnik w koszulce na ramiączkach (!!) i zasuwa ostro pod górę? Na górze stwierdziłem jednak, że ubiorę chociaż rękawiczki i zrobiłem to w ostatniej chwili skostniałymi i czerwonymi dłońmi. Potem już bym tego sam nie zrobił. Kurtki ubrać nie mogłem, bo bałem się, że odfrunie.
Tu zaczęła się najtrudniejsza grań, gdzie trzeba było mocno już pracować nie tylko nogami, ale i rękoma. Trudna techniczna sekcja. Wykorzystałem fakt, że znalazłem się na chwilę od zawietrznej i szybko ubrałem kurtkę. Pamiętam jeszcze panią w kasku pomagającą zawodnikom i grupę turystów, ktora nawet tu dopingowała.
Odcinka pomiędzy 20 a 21 kilometrem nie pamiętam. Wiem, że było strome zejście i strome podejście. Częściowo pewnie ze zmęczenia, a częściowo z braku widoczności. Dopiero po dotarciu na 21km na szczyt Stob Coire a’Chaim (981m) odzyskałem przytomność umysłu na dośc przyjemnym zbiegu. Przypomniałem też sobie, że jestem bardzo głodny, bo coś zaczęło burczeć w brzuchu. Wsunąłem Bounty, bo żele miałem tylko 2 i stanąłem przed ostatnią górą na 22 kilometrze. Podejście nie wydawało się zbyt długie, ale za to prawie pionowe. Wlokłem się niemiłosiernie, choć inni też nie wyglądali na demonów prędkości. O mało co nie pozbawiłem zawodnika pode mną głowy, jak poleciał w jego stronę kamień wielkości klatki piersiowej i zatrzymał mu się przed nosem. “Stone” – krzyknąłem głośno razem z turystą, który sobie odpoczywał i podśmiewał jak się męczymy. “Not this time” – stwierdził turysta, jak biegacz poniżej zbielał z przerażenia.
W końcu jakoś wyskrobałem się na szczyt i stąd zostało tylko marne 6 km zbiegu. Dobijała już 5-ta godzina biegu i wiedziałem, ze ani 5 godzin ani 5:15 nie będzie złamane, więc postanowiłem, że po prostu nacieszę się tym zbieganiem po skałach a potem gęstym błotku. Jeszcze zaliczyłem wywrotkę błotną, ale bez większych konsekwencji.
Dotarłem w końu to twardej nawierzchni, gdzie dalej jakoś mi się nie spieszyło, ale o dziwo nie złapał mnie też żaden skurcz, a byłem pewny, że będą. W głowie miałem także fakt ze po biegu muszę jeszcze przejechać 140 kilometrów do Glasgow. Strasznie dłużyły się ostanie 2 kilometry zanim pojawił się asfalt. Biegacze górscy nie lubią takich końcówek. Niby płasko, a nogi jakby w miejscu. No ale kroczek za kroczkiem, potem już gwar z mety i w końcu linia końcowa i medal na szyję.
Epilog
Meta biegu bynajmniej nie była dla mnie zakończeniem tego długiego dnia. Po krótkim odpoczynku musiałem wsiąść w samochód i przejechać do Glasgow 140km, żeby oddać go do wypożyczalni przed 20:00 i dostać się jakoś do hotelu. Można powiedzieć, że to był taki “run-carthlon” – 30km jazdy samochodem + górski bieg 28km + jazda samochodem 140km. A był to nie lada wyczyn, bo całe ciało mówiło “Położ się i leż”. Powieki jakoś jednak wstrzymały się od zamknięcia, dzięki pomocy różnych magicznych mikstur dostępnych w przydrożnych sklepach. Udało się dojechać, oddać samochód i w końcu dotrzeć do hotelu o wdzięcznej nazwie Crookston Hotel.
Już widziałem oczami wyobraźni łóżko, w którym kładę się i śpię do rana. Jakież było więc moje zdziwnie jak po wejściu do hallu recepcji zastałem tam tłumy szkotów (tak, w spódnicach) z lampkami wina w rękach i dziwnie spoglądającyh na mnie w dresie i z tobołami, a w sali obok pub i głośną muzykę. Powiedzieć, że poczułem się niezręcznie, to mało powiedziane. Wypadłem na zewnątrz i już zaczynałem przeklinać w myślach taksówkarza, który pewnie pomylił adres. Ale nie! To ten hotel, czy raczej dom weselny. Poszedłem od zaplecza pytając o recepcję i miła pani przeprowadziła mnie przez salę ślubną i od tyłu z powrotem do tej samej recepcji. Tak, to był, niestety mój hotel. Szkoci bawili się wyśmienicie, ja oglądałem w telewizji Snatch, aż w końcu o północy wszystkim się znudziło, a ja mogłem w końcu zakończyć 19 godzinny rajd.
Oficjalna strona biegu: Salomon Skyline
3 thoughts on “Ring of Steall”
Wow, what an adventure! Thanks for this beautiful trip report and gorgeous photos!
I am glad you liked it 🙂
Marzy mi się wypad do Szkocji 🙂 Zwłaszcza kusi ‘urokliwa’, barowa pogoda i zameczki 🙂