Island Peak (Imja Tse)
Otwieram oczy. Jest ciemno. Patrzę na zegarek. Minęło zaledwie 15 minut. W namiocie pewnie jakieś -5 stopni, więc nie można się wychylić że spiwora nawet na trochę. Kolega śpi w najlepsze, a tak przynajmniej mi się wydaje. Próbuję zasnąć, ale nie mogę. Na 5200m serce pracuje szybciej, bo tlenu tu zdecydowanie mniej, więc o szybkim i głębokim śnie mogę tylko pomarzyć. Zamykam oczy i czekam. Za kilka godzin ruszamy. Mam więc trochę czasu żeby sobie przypomnieć jak się tu znalazłem.
Lądowanie w Kathmandu takie jakich wiele, ale lotnisko to już inna bajka. Z samolotu wysiadamy na płycie, ale nie czeka na nas autobus – idziemy z Krzyśkiem pieszo do budynku. Można by szybko wyjść na zewnątrz do (prawdopodobnie) czekającego kierowcy, ale trzeba załatwić wizę. Żadnych informacji. Trzeba robić to co inni. Problem w tym, że są 3 różne kolejki i nie wiadomo w której się ustawić. Jeśli przyleci kilka samolotów w krótkim odstępie czasu można w tych kolejkach spędzić nawet kilka godzin. Mnie udaje się szybciej bo mam ze sobą zdjęcie. Wychodzę na zewnątrz i rozglądam się za kierowcą, ale wśród tłumu wykrzykujących nie widzę nikogo kto machałby na mnie.
Ruch uliczny w Kathmandu znacznie różni się od tego do czego większość z nas się przyzwyczaiła. Tu jedzie się… mniej więcej lewą stroną. Czasem jedzie równolegle dwa samochody, czasem cztery. Do tego dochodzą skutery i piesi. Wprawdzie są chodniki, przejścia dla pieszych, ale i tak każdy chodzi gdzie chce. Światła na skrzyżowaniach są, ale nie działają. Wygląda jakby policjanci się zbuntowali, że odbierają im pracę do kierowania ruchem. Ale jakoś ten chaos przemieszcza się w obie strony całkiem sprawnie. Lepiej jednak nie próbować wypożyczać tu samochodu. W ramach dodatkowej atrakcji dostajemy kurz, spaliny, dym i bogactwo “zapachów”. Na szczęście nasz kierowca w końcu się znajduje i jedziemy do hotelu. Tam spotykamy naszego lidera wyprawy Ryśka Pawłowskiego, którego przedstawiać chyba nie muszę.
Kolejny dzień to mały rekonesans miasta. Najpierw burzliwe negocjacje z taksiarzami, którzy chcą nas wozić cały dzień po mieście tam gdzie chcemy, ale za ustaloną z góry cenę. Wyjdzie po 10 dolarów, więc chyba można jechać.
- “Czy jakość tych aut jest dobra” – pyta śmiało Robert.
- “Ani zła, ani dobra” – odpowiada dyplomatycznie taksówkarz
Nawet udało mi się znaleźć pasy bezpieczeństwa, ale nie wiem czy w czymś pomogą. Na początek Swayambhunath.
Swayambhunath jest zwana także Świątynią Małp. Manjushri, bodhisattva mądrości i nauki wznosił wzgórze na którym stoi stupa. Podobno miał nie zapuszczać włosów, ale zapuścił, a z nich wylęgły się wszy, które potem zamieniły się w małpy. Takie tam…ciekawe historyjki.
Dalej jedziemy do Boudha Stupa, a dalej do świątyni Pashupatinath, Ta hinduistyczna świątynia uważana jest za najświętszą świątynię Śiwy (Paśupatiego) w Nepalu, gdzie możemy tylko zajrzeć przez bramę. Możemy za to pospacerować nad rzeką Bagmati i poprzyglądać się jak ludzkie ciała zamieniają się w popiół na stosach, a prochy wrzucane są do rzeki. Podobno odrodzą się w nowym ciele. Za to nie odrodzą się panowie na dole – Sadhu. Ich ciała po śmierci zostaną zakopane.
Patrzę na zegarek. Minęło 15 minut. Nie mogę zasnąć. Nie dlatego, że się denerwuję. To jeden z objawów choroby wysokościowej – zaburzenia snu. Poprzednią noc też prawie nie spałem, a leżenie prawie 12 godzin w namiocie jest mało ciekawe. Zamykam oczy.
Pobudka 4:00 rano. Torby że sprzętem, ubraniami i jedzeniem zapakowane. Jedziemy na “zapasowe” lotnisko, bo w Kathmandu duży ruch w powietrzu i do Lukli ciężko się dostać. Z roku na rok jest coraz więcej turystów, w tym także Polaków. W tym roku rzesze rodaków przybyły dzięki inicjatywie Polskie Himalaje, aby uczcić 100 lat niepodległości wyprawą do Everst Base Camp. Dzięki temu na szlaku pojawił się Leszek Cichy – kierownik grupy 20A. “Pobliskie” lotnisko oddalone jest o jakieś 200km od Kathmandu. Cztery godziny jazdy. Podobno większa szansa na dotarcie do Lukli z powodu dużej ilości turystów. Jest ciemno, ale czuję, że jedziemy krętą drogą po zboczach gór. Słońce wita nas już za połową trasy w przydrożnej knajpie. Pijemy herbatę i jedziemy dalej.
Czuję się jak na dobrym rollercasterze. Zakręty, przepaście, wąskie drogi w opłakanym stanie. Serce podchodzi pod gardło. W końcu dojeżdżamy. Sala odpraw mniej więcej wielkości mieszkania 2 pokojowego, a ludzi koło setki. Nie mam noży w plecaku, więc przechodzę kontrolę osobistą gładko i ląduję w ogródku, gdzie przez 2 godziny czekam z resztą grupy na samolot. Cierpliwość to cecha, którą lepiej tutaj mieć. W końcu po dwóch godzinach czekania pojawia się nasz samolot linii Sita Air. Idę na płytę lotniska. Ustawiam się w kolejce. Wsiada ok. 15 osób. Jest też pani stewardesa. Kołowanie, huk silników śmigłowych, zwolnienie hamulców i zasuwamy po pasie startowym, żeby za chwilę znaleźć się w powietrzu. Pod nami góry z wioskami, przed nami szczyty Himalajów spowite częściowo w chmurach. Rzuca samolotem na wszystkie strony.
Mam nadzieję, że trafimy w pas startowy, który jest dość krótki i kończy się…skałą. Wszyscy w środku wydają się ostojami spokoju, ale w każdym pewnie buzuje krew pod wysokim ciśnieniem. Trafimy w płytę lotniska czy nie? Trafiamy. Jesteśmy w Lukli na na 2860 m n.p.m.
W namiocie jakiś ruch. Kolega chyba wybiera się na odwiedziny pobliskiego kamienia. Każdy upatrzył swój. Do toalety droga daleka, a na zewnątrz spory mróz. Ja też postanawiam pójść jego śladem. Dużo pijemy, więc dużo razy trzeba odwiedzać pobliskie kamienie. Trzeba tylko w nocy uważać, żeby nie wybrać sobie złego kamienia, bo można spaść 300 metrów w dół do jeziora polodowcowego. Pogoda codziennie jest wg tego samego schematu. Rano słonecznie, w ciągu dnia coraz więcej chmurek, wieczorem mgła, a po 21:00 gwieździste niebo. Tyle gwiazd nigdy jeszcze nie widziałem. I ta droga mleczna. Niesamowite. Gdyby nie to, że jestem w kalesonach, a na zewnątrz jest prawie -10 stopni to stałbym i gapiłbym się w górę całą noc. Lepsze to niż patrzeć w “sufit” namiotu. Z powrotem do ciepłego śpiwora. Może teraz zasnę na chwilę.
Masa turystów. Wręcz kolejki w trudniejszych częściach szlaku i przed wiszącymi mostami. Ledwo kawałek uda się przejść i trzeba czekać, aż przejdą Yaki albo osiołki.
Z Yakiem jest ryzykownie się wyprzedzać. W każdej chwili może zmienić tor i beczka albo torba na jego grzbiecie spycha Cię w przepaść z wąskiej ścieżki. Szkoda byłoby zakończyć przygodę z Hamalajmi przez przepychankę z Yakiem. Czekam! No dobrze, czasem się przepycham, ale nie jest to mądre ani potrzebne.
Staramy się na tym etapie iść jeszcze w grupie. Większość zasuwa całkiem sprawnie. Wszyscy w grupie mają większe lub mniejsze doświadczenie zarówno w wędrówkach jak i we wspinaczce. Wczoraj po wylądowaniu w Lukli, ruszyliśmy do Phakding (2610m).
Spędziliśmy tam noc i z samego rana ruszyliśmy do Namche Bazar (3440m). Na miejsce docieramy po kilku godzinach. W sam raz żeby coś zjeść. Bagaże, które noszą porterzy albo Yaki docierają zwykle z opóźnieniem. Mamy tylko to co zapakowaliśmy do plecaka, ale w sumie nie potrzebujemy wiele.
Można też się wykąpać. Na tej wysokości jest jeszcze w miarę ciepło – jakieś 10-12 stopni i wizyta w komórce gdzie właściciel kluczem otwiera nam wrota do pomieszczenia z ciepłą wodą, jest jeszcze w granicach ryzyka. Wyżej – lepiej odpuścić sobie taplanie się w wodzie bez przyodziewku. Przeziębienie prawie gwarantowane, a regeneracja organizmu zdecydowanie spowolniona. Wkrótce zresztą o tym się przekonam na własnej skórze.
Ciemno, ale ciepło. Nawet gorąco. Śpiwór puchowy na -15C nagrzewa się stopniowo, a jak już się nagrzeje jest jak w saunie. Gorąco i wilgotno. Wystarczy tylko wystawić głowę, rękę, żeby się przekonać, że powietrze na zewnątrz jest zdecydowanie zimniejsze. Prawie od razu wszystko stara się zamarznąć. Nici ze spania. Można tylko czekać.
W kolejny dzień wybieramy się na wycieczkę do Khumjung. Rysiek chce mieć nas jeszcze razem na tym etapie. Potem już będziemy mogli trochę zindywidualizować swoją wędrówkę, aż do bazy. Wybieramy się trochę mniej uczęszczaną ścieżką i jeszcze przed południem możemy po raz pierwszy go zobaczyć – szczyt Mount Everest. Ledwo go widać znad Nuptse, ale nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym szczytem. Dymi! Jakby ktoś rozpalił na nim ognisko. Wszędzie wkoło niebieskie niebo, a nad nim pióropusz. Uczucie niesamowite. W końcu to najwyższa góra świata. Wyżej nie można wejść.
Tereny koło Khumjung wyglądają jak z innego świata. Tutaj dopiero widać i czuć, że jest się z dala od umiarkowanego klimatu. I jeszcze wszędzie helikoptery. Jeden, a potem drugi ląduje tuż koło nas. I nie wyglądają na ratunkowe. Niektórzy najwyraźniej wolą się przelecieć niż chodzić. Jesteśmy w Namche z powrotem koło 14:00, a dla mnie to za wcześnie na nic nierobienie. Ruszam “autostradą” w stronę Everestu, i dochodzę jeszcze raz do Khumjung, ale tym razem od drugiej strony. Na górze pada śnieg i nic nie widać, ale jest i tak pięknie.
W namiocie za to nie jest zbyt pięknie. Jest ok. 22:00 i czas nie chce przyspieszyć. Zaczyna mnie boleć głowa. Nieprzyjemny ból z tyłu głowy. Teraz już tym bardziej nie da się spać. Szukam tabletki. Zostały tylko różowe zakupione w Kathmandu przez Michała, któremu się nie przydały. Zazdroszczę mu. Podobno Ibuprofen, ale apteka była jak u nas stragan na odpuście, więc chwilę się waham. Jest jeszcze Ketonal, ale on jest jakby już było naprawdę źle. Łykam, popijam i chowam się do śpiwora.
Jesteśmy na “autostradzie”. Tak nazwałem drogę do Tengboche, bo jest prawie płaska, szeroka i tylko ta ekspozycja po prawej stronie uświadamia mi, że to tylko szersza ścieżka. Ludzi jest sporo, ale idzie się lepiej niż z Lukli. Widoki oszałamiające. W dole szumi rzeka, w górze majaczą ośnieżone szczyty.
Cel wydaje się być niedaleko, ale to tylko złudzenie. Przed Tengboche kończy się “autostrada” i najpierw zasuwamy w dół po kamienistej ścieżce, żeby zaraz potem, po pokonaniu kolejnego wiszącego mostu, zacząć wspinaczkę kilkaset metrów w pionie. Postanawiam zrobić sobie tu mały trening. Serce tłucze się jak szalone, dysze jak lokomotywa, ale czuję się dobrze. Chwilami tylko trzeba się zatrzymać. Jestem pierwszy na górze i mam chwilę, żeby coś zjeść i napatrzeć się na coraz bliższy Everest i Lhotse. Ale i tak największą uwagę przyciąga Ama Dablam (6856m). Robi mi się zimno, bo mocno się spociłem. Wkrótce dochodzi reszta. Zaliczamy jeszcze ciastkarnię i ruszamy dalej do Pangboche (4000m).
Może to już. Mamy ruszać ok. 2:00 w nocy, ale będzie już można koło 1:00 wstać. Może to już 1:00? Nie. Minęło zaledwie 15 minut. Cierpliwość…
W Pangboche rezydujemy w Mount Everest View Lodge. Rzeczywiście widać Everest. Jak się wyjdzie na zewnątrz. Pokoje od strony północnej, z widokiem na…hot shower.
Idziemy z Michałem do bazy pod Ama Dablam. Reszta poszła już do Dingboche. My czujemy, że możemy więcej. W końcu obaj biegamy. Trasa do bazy jest bardzo urokliwa i całkiem łagodna, ale jak już się wydaje, że jest się na miejscu to okazuje się, że to jeszcze nie tu. W końcu pojawiają się żółte namioty na ok. 4500m. Jest ich naprawdę mnóstwo. Plan wyprawy nie zakłada pobytu w tej bazie dla czterech śmiałków z naszej grupy, którzy spróbują zdobyć Ama Dablam. Będą od razu szli do wysuniętej bazy na 5200m.
W dół można biec, więc biegniemy. W końcu jakaś odmiana. Czuć wolność. Jest dwóch szerpów, którzy chyba chcą się ścigać. Nie łatwo ich dogonić, a przecież jeden z nich jest w klapkach. Na dole wymieniam z szerpami uściski i uśmiechy, i robię zdjęcia Michałowi, który jest jeszcze na stoku. Jesteśmy dość zmęczeni tą wycieczką, a jeszcze trzeba dojść do Dingboche na 4400m. Niedaleko przed Dingboche szlak rozdziela się na ten pod Everest i nasz – pod Island Peak. Rozejście jest bardzo niepozorne i można naprawdę tego nie zauważyć, zwłaszcza jak się idzie we mgle. Podejście do Dinboche jest dość strome i niebezpieczne. Co kawałek mija się osuwiska. A potem trafia się na coś w rodzaju stepu. Znowu klimat jak z innej planety.
Ból nie ustępuje mimo leków. Pulsuje w głowie tak, że nie można skupić myśli. Może przejdzie jak wstanę. Ale na to muszę jeszcze poczekać. Muszę jakoś wytrzymać. I znowu kilka szybkich i mocnych wdechów jakby mi brakowało tlenu. No tak…przecież jest go mniej.
Na trasie przed bazą pozostaje już tylko jedna miejscowość – Chukhung (4730m). To juz typowo turystyczna osada. Nikt tu raczej nie mieszka na stałe, ale na sezon przybywają całe rodziny z dziećmi. Z Dinboche to tylko ok. 5km i 300m w pionie, ale idzie się już ciężko i naprawdę wolno. Mijamy po drodze tablicę upamiętniającą polskich himalaistów – Kukuczka, Jakiel, Chołda. Wkoło mnóstwo polskich flag i innych rodzimych akcentów.
Jest zimno. Około 0 stopni w dzień i kilka na minusie w nocy. Chyba, że siedzi się w słońcu. Wtedy przyjemnie grzeje. Więc siedzimy. Nic innego nie ma do roboty. Drugiego dnia wychodzimy aklimatyzacyjnie na Chukhung Ri (5546m).
Wolno, kroczek za kroczkiem do góry. Po mozolnej wędrówce dochodzimy na przełęcz na wys. ok 5300m. Można iść w lewo na niższy wierzchołek (ok 5400m), albo na docelowy szczyt po trudnym kamienistym terenie. Taki scrambling 1-szego poziomu. Namówiłem Konrada. Reszta poszła na niższy szczyt. Ledwo się wleczemy. Wysokość robi swoje. 10 kroków i dyszenie jakby się przebiegło 100m na maxa.
Szczyt już w zasięgu ręki, ale motywacja spada z każdym krokiem. Mijamy 2 osoby schodzące w dół. Nie poddajemy się i ledwo żywi meldujemy się na górze.
Tu ratuje nas trochę adrenalina i euforia, która się udziela wyraziście. W końcu zdobyliśmy pierwszy szczyt himalajski. Schodzimy już na luzie, ale czujnie bo teren zdradliwy. Wszędzie luźne kamienie. Po drodze ktoś zasuwa do góry. To Adam. Ten drugi, mocniejszy Adam.
Co można robić w nocy w namiocie? Można, a nawet trzeba się napić. No, ale potem trzeba będzie wstać i pozbyć sie nadmiaru płynów. I bardzo dobrze. Jest zajęcie, szybciej leci czas.
Druga noc nieprzespana w Chukhung. Jakieś tam drzemanie musiało się wydarzyć, ale nawet w fazę snów nie udaje się wejść, więc marne to drzemanie. Jeszcze przychodzi mi do głowy, żeby jednak się wykąpać po zejściu, a właściwie zbiegnięciu z Chukhung Ri. Obsługa podgrzewacza nie jest trywialna. Jak już rozebrałem się do rosołu zaczyna lecieć zimna woda. Brrr. Idę w gatkach po właściciela. Coś tam kręci zaworami, sprawdza, coś mi tłumaczy, ale nie rozumiem go do końca. Jestem zajęty trzęsieniem się z zimna. Ważne, że zaczyna lecieć ciepła woda. To mój najbardziej ekspresowy prysznic w życiu. Czuję się znowu rześki, ale już wieczorem robi mi się dziwnie gorąco i słabo.
Nieprzespana noc nie pomaga w regeneracji. Rano czuję się ospale, nie mam apetytu. Ubieram się i pakuje do wyjścia do bazy, ale na zewnątrz jakoś wszystko widzę ciemniej niż zwykle. Próbuję podejść kawałek pod górkę i wydaje mi się, że zaraz się przewrócę. Nie zastanawiam się długo. Informuję Ryśka, że schodzę w dół, bo czuję się kiepsko. Rysiek zgadza się bez problemu bo dziś w planach oprócz dojścia do bazy nic nie mamy. Schodzę do Dingboche i z każdym metrem w dół czuję się lepiej. Po drodze spotykam Magdę i Pawła, którzy z podobnych powodów siedzieli niżej dzień wcześniej. W Dingboche, zaledwie 300m niżej w pionie jak ręką odjął. Ból głowy znika, wraca apetyt, czuje się o wiele lepiej i najważniejsze – przesypiam pół dnia i całą noc. Budzę się tylko jak muszę nagle zaczerpnąć więcej powietrza. Takie darmowe atrakcje wysokościowe.
Grzmot. Nie, to niemożliwe. Przecież nie ma żadnej chmury. W takim razie to musi byc lodowiec. Duży kawał lodu oderwał się pewnie i spadł do jeziora. Huk naprawdę potężny i złowrogi. A nasze namioty 20 metrów od krawędzi jeziora. Mam nadzieję, że ta kupa żwiru jakoś się utrzyma.
Do bazy wyruszam jeszcze przed świtem. Czeka mnie długa wędrówka i prawie 1000 metrów przewyższenia. Zregenerowany, czuję się silny. Do Chukhung dochodzę tuż po świcie. Może zdążę na ćwiczenia podchodzeniowo-zjazdowe.
Droga nie jest już tak stroma, ale jednak okazuję się, że to będzie raczej 12-13km, a nie jak zakładałem na początku 10km. Idę powoli i przystaję coraz częściej, im bliżej jestem. Dochodzę do wielkiej równiny polodowcowej. Robi wrażenie. Jestem już blisko.
Widać namioty i mimo, iż jestem już dosyć wyczerpany to cieszę się, że się uda dojść. Namiotów sporo, ale nigdzie naszych. Okazuje się, że jesteśmy najwyżej. Już ćwiczą z linami. Dołączam do nich, choć czuję się mocno zmęczony. Wchodzenie na poręczówce i zjazd to nic trudnego. Kilka powtórek i można robić to w ciemno. Pora na posiłek, a obozowe jedzenie jest naprawdę dobre. Zdecydowanie lepsze niż w hotelikach na trasie.
Odpoczywam w namiocie, ale powraca ból głowy. Jest lekki, więc optymistycznie kładę się do śpiwora. Ostatecznie, dwie noce bez spania wytrzymam. Tak jak myślałem, 2 godziny spania i reszta drzemanie, łykanie tabletek na ból głowy. Wychodzę odwiedzić toaletę 300 metrów od obozu. Musi być po 12-stej bo mijam atakujących dziś szczyt. Sporo ich idzie. Pogodę mają dobrą. Mnie czeka to jutro, ale trzeba jeszcze poczekać. Rano wstaję znowu ospały jak w Chukhung. Ciemno w oczach. A przed nami aklimatyzacja na 5800m. Adam mówi, żebym dużo pił. To piję. Lemon Tea. Jakieś 1,5l i rzeczywiście pomaga. Nasz namiot mija jeden “zombie”. Wygląda na to, że ktoś nie dał rady. Za wcześnie, żeby wracać ze szczytu. Gość wygląda jakby nie wiedział gdzie jest, prowadzony na “smyczy” przez Sherpę. Idziemy do góry bardzo, bardzo wolno. Naprawdę wolno. Ale idzie mi całkiem przyzwoicie. Jestem zadowolony. Stromizna spora, ale trudności raczej brak. Koło 5500m jest trochę scramblingu – może stopień 2.
Każdy ruch tu jest bardzo męczącym, a podniesienie wyżej nogi albo ręki to naprawdę wyczyn. Ja dochodzę do 5600m i nie idę dalej. Wolę zostawić siły na atak, który w końcu zacznie się za kilkanaście godzin w nocy. Schodzą kolejne osoby ze szczytu. Kolejne “zombie”. Czy ja też tak będę wyglądał jutro? Czy trzeba mnie będzie prowadzić na linie?
Jest jakiś ruch na zewnątrz. To nasz kucharz już się kręci i pewnie przygotowuje śniadanie. Przechodzę z trybu drzemanie na czuwanie. Głowa pulsuje z tyłu, ale próbuję to zignorować. W końcu zaczyna się ruch w innych namiotach. Doczekałem się!!!
Wchodzę do messy i czekam. Jestem już spakowany od wczoraj. Jedni się jeszcze próbują wydostać z namiotów inni już przebierają nogami. Jemy nocne śniadanie i ruszamy. Miały być dwie grupy – wolniejsza i szybsza, ale wszystkim się tak spieszy, że w końcu idziemy wszyscy razem. Ci szybsi wolno, Ci wolniejsi wolniej. Ważne, że wszyscy do przodu i nikt się nie poddaje. Jest ciemno, ale część drogi już znamy. Mozolne przebieranie nogami, metr za metrem. Jak w zwolnionym tempie. Jak w smole. Serce wali jak oszalałe i po kilku krokach trzeba przystawać i zionąć powietrze do płuc. Na 5500m czekamy na osoby które zostały trochę z tyłu i wyżej idziemy już wszyscy wspólnie. Nad nami gwiazdy i piękny księżyc, ale jakoś dziwnie obrócony. Inaczej niż nad naszym niebem. Wchodzimy w trudniejszy teren. Coraz większe kamienie i głazy i trzeba trochę się bardziej postarać niż tylko przebierać nogami. Ten odcinek wydaje się ciągnąc bez końca. Patrzę w górę i widzę czołówki innych atakujących. Są tak daleko. Na szczęście, każde podejście kiedyś się kończy.
Wychodzimy na krótką, ale bardzo eksponowaną grań i jesteśmy u stóp lodowca na 5800m. Świta. W górze widać szczyt i czołówki osób, które już są na ostatniej stromej ścianie. Stąd wydaje się prawie pionowa. Zapowiada się ciekawie. A zdjęcia w Internecie wyglądały tak łagodnie. Ubieramy raki, wyciągamy czekany, wiążemy się liną.
Wszyscy na jednej linie – 9 osób. Ciekawie. Oby nikt nie chciał sprawdzać głębokości szczelin. Jest ok. 6:00 rano. Zimno, ale już jasno. Idziemy gęsiego, wolno, dysząc. Zaczynam znowu czuć głowę, ale po chwili zapominam o bólu bo przed nami piękne seraki.
Na jeden z nich musimy się dostać po drabinie. Jakieś 20 metrów i kilkanaście lat lodowca do góry. Pęknięty lodowiec pięknie pokazuje ile razy i jak bardzo powiększał swoją czapę lodowcową.
W końcu teren robi sie bardziej płaski, a przed nami ukazuje się “ściana płaczu”. Naprawdę trzeba tam wejść? To wygląda jak 200 metrowy wieżowiec. Jesteśmy na ok. 6000m, a przed nami ostatnie podejście, ale za to jakie.
Island Peak jako pierwszy zdobył zespół wspinaczy w 1953 roku, w którego skład wchodził nie kto inny jak Tenzig Norgay, który razem z Edmundem Hillarym zdobyli jako pierwsi Mount Everest w tym samym roku.
Zostawiamy plecaki i na hasło Ryśka, kto gotowy niech zasuwa, rzucam się do ataku jako pierwszy. Jest super. Ciężko, ale super. Stromo, ale są schodki. Dochodze do lin poręczowych i zaczynam zasuwać na wspomaganiu. W sumie mógłbym ich nie używać, ale lepiej nie ryzykować odpadnięcia. Pięć kroków i minuta sapania. I to samo przez jakieś pół godziny. Wyprzedzam kilka osób, którym nie idzie tak sprawnie jak mnie. Dostałem jakiegoś zastrzyku adrenaliny.
Zatrzymuję się dopiero na grani, a stąd w tym roku jest tylko parę metrów do szczytu. Jestem, dotarłem. Na szczycie staje 2 listopada o godzinie 8:40. Widok na Lhotse, Makalu, Ama Dablam. Pięknie. Spędzam tu dobre 10 minut. Łzy cisną się do oczu. Udało się.
Dochodzi Michał z Robertem i Rysiek, ale zaczyna się robić ciasno na szczycie. Z wrażenia zapominam o zrobieniu wspólnego zdjęcia. Schodzę. Niechętnie, ale trzeba zrobić miejsce innym. Zjazdy na linie idą sprawnie i niedługo potem jestem na lodowcu przy plecakach. Pozostaje jeszcze ponownie pokonać drabinkę i lodowiec, żeby znaleźć się na kamienistej drodze w dół.
================================================================
Szczyt Island Peak miałem przyjemność zdobywać w towarzystwie Adama i Asi, Pawła i Magdy, Michała, Roberta, Jurka (naszego 70-letniego weterana), Krzyśka, Konrada, Karola i oczywiście naszego lidera Ryśka Pawłowskiego, bez którego ta wyprawa by się nie odbyła. Do zobaczenia na szlakach!
5 thoughts on “Island Peak (Imja Tse)”
WoW, super swietna, iście ,,poetycka,, I książkowa relacja, czytałam z tchem zapartym, I teraz bede miec osobiscie mnóstwo pytań do do relacji i jednoczesnie zdobywcy szczytu! JESTEM POD WRAZENIEM ,,Twego pióra,, Drogi Kolego, bo to, ze tam ,,wleziesz,, wiedzialam :)Gratuluje drugiego, zazdroszczę , I pierwszego(,,ręki do pisania,,) , I drugiego!Podroz zycia, jaką nie kazdemu bedzie dane odbyc ,przezyc….ehhh…ahhh…:)
Naprawdę miło mi, że relacja Ci się podoba. Jeśli choć dla jednej osoby ma jakąś wartość (innej niż ja), to znaczy, że warto było ją stworzyć. Nie wszystko zmieściło się w relacji. Samo przygotowanie i logistyka też jest ciekawa, nie wspominając o interesujących osobach, z którymi było mi dane tam się znaleźć.
Dzięki Adam za fajną relację. Zapomniałeś napisać że biegałeś góra – dół na ponad 4 tys gdzie reszta ledwie chodziła i oddychała a ze szczytu dałeś dyla kilka km w dół (co inni robili cały następny dzień lub dłużej). Nie narzekałeś na ból głowy i brak prysznica oraz ciepłego pokoju. Byłeś „zwierzęciem górskim „ przez te dwa tygodnie ? co widać na zdjęciu. Szacunek i Dzięki za towarzystwo ?
W takim towarzystwie nie mogło byc inaczej jak fajnie 🙂 Za to Ty “zaliczyłeś” jeszcze jedną wyższą i ciut trudniejszą “górkę”. Przydałaby się do kompletu Twoja relacja 🙂
Brawo tak trzymac. Widac, ze dbasz o merytoryczne wpisy na Twoim blogu, Dzieki i zapraszam do siebie…