Mała Fatra – Grań
Pasjonat gór zapytany o to, po co tam chodzi, męczy się i ryzykuje, zwykle nie wie co odpowiedzieć, albo jak wytłumaczyć powody, które nim kierują. Zwykle słyszy się, że Ci którzy gór nie lubią i tak nie zrozumieją, pozostałym tłumaczyć nie trzeba. Otóż trzeba!
Ja zwykle odpowiadam “Bo stamtąd więcej widać”. No coż – nie zawsze.
Mała Fatra, piękna część Karpat Zachodnich, tereny dobrze znanego w Polsce zbójnika, który urodził się na tych terenach w wiosce Terchová – Juraj Jánošík.
Całej jego historii przytaczać ani nie trzeba, ani nie ma na to miejsca. Niemniej fajnie postawić stopę na ścieżkach, na których być może jego zbójecka banda wydeptywała kilkaset lat wcześniej.
Mała Fatra spodobała mi się od pierwszego pobytu na granii pomiędzy Veľký Kriváň (1709 m n.p.m) a Poludňový grúň (1460 m n.p.m.). To tylko mały wycinek całości, więc nie mogło się obejść bez zaplanowania “dłuższego zwiedzania”. Lubię zwiedzać dużo za jednym razem, więc trzeba to robić szybko.
Plan był prosty – pokonac grań od Fačkovské sedlo (792m n.p.m) do miejscowości Petrova, czyli cały czerwony szlak o długości o. 75km w czasie ok. 16 godzin. Skoro meta w Petrova to tam trzeba zostawić samochód, no ale jeszcze jakoś trzeba się dostać na start oddalony o 70km. Komunikacją, łapać okazję? A może by tak pojechać rowerem. To tylko ze 3-4 godziny lekkiej jazdy. Tylko jak zareagują nogi i ciało? Co jeśli już po tej wycieczce nie będę miał siły do żadnego biegania? Nie ma innego wyjścia, jak sprawdzić to osobiście.
Pogoda na miejscu pozostawia wiele do życzenia dla zwykłej turystyki. Jest zimno jak na 23 czerwca, bo koło 12 stopni i leje. Ciemne chmury przetaczają się przez góry i nie wygląda jakby miały sobie gdzieś pójść. Ale do biegania pogoda nie jest najgorsza. Jak dla mnie nawet idealna. Nie przegrzeję się.
Zasiadam więc na rower z plecakiem i torbą rowerową i ruszam. Jadę oczywiście asfaltem, objeżdzając całe pasmo od zachodniej strony. Na początku od razu duzy podjazd. Trzeba prowadzić pod górę. Na górze zasiadam na rower i musze porządnie hamować, bo rower wiekowy, a ja nie chciałbym zakończyć dopiero co rozpoczętej przygody w rowie. Nagle coś rzuca rowerem. Kapeć. Ujechałem może 3 kilometry. Ale mam zestaw naprawczy. Zabieram się do naprawy i do razu zdaję sobie sprawę, że trzeba było sprawdzić jak sie tego używa. Nie działa. Dziura niewielka, ale nie jestem w stanie jej zalepić. Co teraz? Zostawiam rower i wracam na nogach. Trzeba dotrzeć do samochodu i pojechać po rower. Po prawie godzinie (nikt jakoś nie był chętny mnie podrzucić) pakuje rower do bagażnika. Co dalej? Szybko przeliczam czas. Jest 15:00. Zdążę do miasta i kupię 2 dętki. Jest sklep, są dętki. Kolejka do kasy – 30 osób. Chyba jedyny sklep sportowy w mieście. Miła Pani na szczęście daje się przekonać, że bardzo mi się spieszy. Jadę, zakładam dętkę szybko i ruszam. 300 metrów i dętka pęka z hukiem. Hmmm. Coś jest na rzeczy. Może to jakiś znak? Znak, żeby się nie poddawać? Mam jeszcze jedną dętkę. Do 3 razy sztuka. Może limit pecha już wyczerpałem.
Nigdy nie przejechałem tyle na rowerze w ciągu jednego dnia. Może 70km to nie tak dużo, ale z początkowej średniej prędkości 30km/h zrobiło się 15km/h i kręcenie kołem przychodziło z dużym trudem. Chyba jazda rowerem na takim dystansie, który ma chyba już z 20 lat nie jest dobrym pomysłem. Do tego końcówka pod górkę i trzeba prowadzić rower 3km. Ale w końcu docieram na miejsce już prawie o zmroku. Tymczasem niespodzianek ciąg dalszy. Hotel na przełęczy (jedyny) jest po 20:00 już zamknięty. Na szczęście nieopodal rezyduje strażnik, który wpuszcza mnie do środka. Szybkie jedzenie, kąpanie, i spanie, bo pobudka o 3:00.
Ciężko wstać po 4 godzinach snu. Wszystko robi się wolno. Na zewnątrz jeszcze ciemno, a czołówki zakładać zamiaru nie mam. Wychodzę ok. 4:10 na jakieś 40 minut przed wschodem słońca. Jest już trochę jasno, ale gęste chmury zakrywają wszystko wkoło. Jest cicho i wilgotno. Zaraz na pobliskiej łące spłoszone jelenie czmychają do lasu, a ja już napieram wolno, ale rytmicznie.
Las! Piękny las, ale piękniejszy byłby w promieniach słońca przebijających się przez liście. Na taki widok przyjdzie mi poczekać aż 7 godzin do 11:00.
Tymczasem na Kľak (1352 m n.p.m.) dochodzę już o 5:10. A dalej siedmiogodzinne pokonywanie lasu we mgle. Na ścieżkach bardzo ślisko. Przeklinam buty, które nie nadają się na takie warunki. Bieżnik szybko zapycha się błotem i czuję się jakbym miał pod sobą mydło. To nie przyspiesza marszobiegu. Niemniej klimat lasu jest bardzo szczególny. Jak nie ma błota to jest dużo mokrej trawy i w butach robi się “chlupanko”. Może buty GTX? Trzeba kiedyś spróbować. Chwilami trzeba przedzierać się przez zarośnięte drzewami, krzakami i trawą ścieżki i lodowata woda z liści “miło” spływa na głowę i kark. Temperatura oscyluje w okolicy 5-8 stopni, ale przy szybkim marszu i biegu jest całkiem w porządku. Kurtka z membraną pomaga.
Kilometry lecą wolno. Warunki są mocno deprymujące. Już po 20km snuje plan dotarcia do miejscowości Nezbudská Lúčka na ok 45km i przeglądam mapę w poszukiwaniu łatwego skrótu północnej części. Ale póki co jeszcze daleko do tego momentu. Tymczasem pojawia się podejście, które zapamiętam na pewno na długo. Hnilická Kýćera (1217 m n.p.m) zdobyta zostaje z niemałym wysiłkiem. 25% nachylenie, a przyczepności na błocie brak.
I jak już mam stracić resztki nadziei na dalszą wędrówkę, przez gęstą warstwę chmur przebija się białe kółko na niebie, po czym znika, żeby znowu pojawić się o 8:13, a chmury odsłaniają kawałek pejzażu górskiego. Przybywa energii i motywacji.
Mijam kolejne przełęcze i szczyty i na 28km docieram do najwyższego z nich w części południowej grani – Veľká Lúka (1476 m n.p.m.). Niestety znowu nic nie widać. W dodatku nieprzyjemnie wieje. Za to mijam pierwszych turystów, których na całym odcinku spotkam niewielu. Pół godziny później pogoda poprawia się. Chmury się podnoszą i w końcu coś widać. Droga na Minčol (1364 m n.p.m.) jest już przyjemna i świeci słońce. Wkoło dużo borowiny, więc zatrzymuje się co jakiś czas, bo nie sposób przejść koło takich darów natury i ich nie skosztować.
Teraz można dłużej coś pobiegać. Mam 10km cały czas w dół. Chwilami dość stromo, ale im bliżej miasta tym droga szersza i stok łagodniejszy. Są widoki i nareszcie można nacieszyć oko. Czego my tu nie mamy. W dole miasto, w oddali wzgórza i…nadchodząca ulewa.
Może minie bokiem? Nie minie. Kilkanaście minut później znowu zakładam kurtkę. Szybko jestem na dole i szukam jakiegoś sklepu. Sklep okazuje się barem z hot-dogami i pyszną zupą typu rosół. Spędzam tu dłuższą chwilę. Trzeba nabrać sił, przebrać koszulkę i spodenki przemoczone dosyć mocno, naładować telefon i ruszać dalej w drogę. Moje wątpliwości zamieniły się w pewność, że uda mi się pokonać grań przed nocą. Mam już 45km za sobą. Wg mapy do końca jeszcze 30, może trochę więcej bo raz pomyliłem szlak i nadrobiłem 2km. Wiem też, że ta część będzie trudniejsza. Na samym wstępie czeka mnie podejście z 355 m n.p.m. na Suchý (1468 m n.p.m.) czyli ponad 1100 m w górę i jakieś 13% nachylenia.
Jeszcze tylko widok z mostu na rzece Wag (Váh) na zamek Strečno (Hrad Strečno) i mostem na drugą stronę. A zanim zacznę wspinaczkę to trzeba się posilić malinami prosto z krzaczka. Niestety, od przedzierania się przez maliny znowu w butach chlupie woda.
“Wspinaczka” na Suchý idzie całkiem sprawnie. Jest cały czas w górę, ale za to zza chmur przebija się słońce i robi się całkiem ciepło. Z góry też już coś więcej widać.
Na zbiegu kilometry leciały szybko, teraz każdy kilometr zajmuje cztery razy tyle. Bardzo wolno posuwam się do przodu. Na 1100 m robi się już znośnie i po niedługim czasie docieram do chaty pod Suchým.
Pora na zmianę ostatnich już skarpetek. W chacie, a właściwie dość sporym schronisku jest ciepło i przytulnie, a oko kusi duża kanapka z pasztetem i ogórkiem, więc trzeba skosztować. Tymczasem za oknem mamy znowu gęstą mgłę i zaczyna padać deszcz. Zakładam spodnie przeciwdeszczowe i mknę dalej w górę. Za chwilę znowu się rozpogadza i trzeba zdjąć spodnie bo można się ugotować. Już do końca będę biegł w krótkich spodenkach, nawet jak dalej temperatura spadnie do kilku stopni. Jest przynajmniej chłodzenie.
Wejście na Suchý okazuje się być dosyć wymagające. Dużo skał i stromo. Zaczyna znowu padać, a na grani czekają mnie Biele skaly, czyli Białe Skały. W takim terenie nie da się rozwinąć zbyt dużej prędkości bo trzeba na przemian wspinać się i schodzić powoli, zwłaszcza ze skała jest mokra.
Dopiero po minięciu Stratenec teren (1513 m n.p.m.) teren robi się “szybszy”, ale tu z kolei jest dużo błota. W normalnych warunkach można by tu już fajnie się rozpędzić. Tymczasem trzeba się wspiąć na najwyższy szczyt tego dnia – Malý Kriváň (1671 m n.p.m).
Jest już 17:05 i wiem, że trzeba będzie skrócić trasę pomijając Veľký Kriváň, Veľký Rozsutec i Stoh. Zwłaszcza wspinanie się na ten drugi w takich warunkach i przy zapadającym zmierzchu byłoby ryzykowne. Na Małym Krywaniu na liczniku jest już 60km, ale nie czuję kryzysu. Sił mam jeszcze dużo. Przemykam więc szybko koło Wielkiego Krywania i mknę w stronę Chleba (1646 m n.p.m). Szybka przerwa na ostatnią kanapkę i cukierka i kolejne podejście przede mną.
Do końca zostało wg wyliczeń jeszcze jakieś 13-15 km i wydaje mi się, że przemknę taką odległość w maksymalnie 2 godziny. Niestety moje buty jeżdżą na grani jak oszalałe. Błota nie ma wiele, ale jest bardzo ślisko i każdy krok trzeba stawiać ostrożnie bo upadek może skończyć się nieprzyjemnie. Niemiłosiernie długo ciągnie się ten odcinek w kierunku Stoha. Ale po jakiejś godzinie walki z “mydłem”, jestem poniżej podstawy chmur i znowu coś widać
Teraz już na pewno będzie z górki, poza tym przecież zostało już tylko kilka kilometrów – myślę sobie. Ale nie! Trzeba podejść trochę na Stoh, żeby dotrzeć do obejścia żółtym szlakiem. Podejście – idealne “mydełko” – uklepane i śliskie. A sił już coraz mniej. Podchodzę terenem “krzakowo-trawiastym”, a żółtego szlaku nie widać. W końcu jest, ale nie wygląda obiecująco. Błoto, zarośla, gałęzie, które chcą koniecznie wbić się do oka i polać wody za kołnierz, korzenie jak schody, skały. Chwila odpoczynku i idę. Tempo bardzo wolne. Każdy krok musi być ostrożny, bo grozi wylądowaniem w błocie i korzeniach. Nagle skała – śliska i gładka, w dole zieje przepaścią. Tu nie można się poślizgnąć. Upadek skończyłby się 20 metrów niżej. Powoli i ostrożnie – udaje się. Teraz znowu korzeniowe schody – i tak przez pół godziny. Do tego zaczyna znowu padać. W końcu wydostaję się z tego piekła i jestem na przełęczy Medziholie (1185 m n.p.m.)
Poza tym, że odchodzi stąd kilka szlaków i ciężko trafić w odpowiedni, to po chwilowym błądzeniu udaje się w końcu znowu pobiegać. Woda z traw wlewa się do butów strumieniami. Chlupie jak przy skakaniu w kałużę w dzieciństwie. W sumie fajne uczucie. Przynajmniej juz mi wszystko jedno, jeśli chodzi o suche skarpetki. Teren iście “janosikowy”. Łąki porośnięte trawami, skałki i wąskie ścieżki. Z każdą chwilą biegnie się coraz lepiej. Skrót niebieskim, a potem żółtym szlakiem okazuje się strzałem w dziesiątkę. Na żółtym szlaku wpadam w las i ścieżkę idealną do biegu. Miękka wyściółka leśna bez kamieni i korzeni, prawie cały czas w dół. 3 kilometry samej przyjemności, które kończą się piękną polaną z cudownymi widokami na okoliczne wioski, wzniesienia i chmury zalegające w dolinach.
Z Prislop nad Bielou jest już tylko 1 albo 2 kilometry do celu i po krótkim biegu w lesie, wbiegam na asfalt i widzę zabudowania. Już wiem, że się udało. Dochodzi 21:00 i robi się już ciemniej, ale w końcu jestem u celu.
Grań Małej Fatry skryła większość swojego oblicza przede mną, ale i tak czarowała. Bo czyż nie jest czymś niezwykłym snuć wyobrażenia o tym co ukrywa przed nami natura? Jak kobieta, która odsłania tylko jedno ramię, tak góry chciały mnie oczarować swoim wdziękiem. I to im się udało! Jeszcze tu wrócę.